![]() | Eduard Diłanian |
Eduard Diłanian – jak wskazuje jego nazwisko - nie jest Polakiem. Urodził się w 1943 r. i blisko 50 lat mieszkał w Erewaniu, stolicy Armenii. Jego podstawowym językiem jest rosyjski, na co dzień także posługiwał się ormiańskim. Ukończył filologię germańską, był nauczycielem i tłumaczem języka niemieckiego. Także biegle zna angielski. 15 lat temu zdecydował się na wyjazd do Polski. Pracę i mieszkanie znalazł w Sulęcinie, bo tu w szkole był potrzebny nauczyciel języka niemieckiego. Języka polskiego – jak sam przyznaje – wtedy nie znał prawie wcale. Ale poznał go na tyle dobrze, że właśnie po polsku napisał pierwszą książkę. Tu musze dodać, że Eduard Diłanian ma także uzdolnienia plastyczne, dużo i chętnie maluje. Marzeniem jego życia było jednak pisanie książek. Ponieważ mieszka w Polsce, zdecydował się na pisanie po polsku. Na początku bardzo pomagała mu żona z polskimi korzeniami oraz córka, która niedawno w Sulęcinie zrobiła maturę. W 2005 r. wydał pierwszą książkę pod tytułem „Pytania do Isabelle”. Interesująco opisał w niej własną przygodę. Przypadkowo trafił do jego rąk list z wyznaniami miłości, napisany w czasie wojny do pewnej Polki, po niemiecku, ale z potężnymi błędami. Pisał go Francuz, który przez Niemców został skierowany do pracy w Polsce. Dla Polki i Francuza jedynym wspólnym językiem był niemiecki. Ale jak ten list znalazł się w Sulecinie? Diłanian podążył jego tropem, pojechał do Francji, odnalazł panią Izabelę, a przy okazji połączył zwaśnioną rodzinę. Ciekawa historia listu, potoczyście opowiedziana, zyskała autorowi pierwszych czytelników. Na drugą książkę Eduarda Diłaniana złożyły się opowiadania o trudach i rozterkach wieku dojrzewania. Dał im tytuł „Prawdziwy mężczyzna”. Bo też trzeba przejść wiele barier, by stać się mężczyzną. W tym względzie autor miał swoje własne doświadczenia, więc inspiracją do większości opowiadań stało się jego życie. Nadał im walor uniwersalny, choć głębsze osadzenie ich w realiach Związku Radzieckiego także mogłoby być ciekawe. W 2008 r. ukazała się najnowsza książka Edwarda Diłaniana, pierwsza zrodzona z autorskiej wyobraźni. Tytuł „Kocham cię, glino” sugeruje krąg tematyczny kryminalno-romasowy. Złożyły się na nią dwa większe opowiadania połączone postaciami bohaterów – komisarza Hutyry i jego przyszłej żony Agnieszki. Druga z tych opowieści mogłaby się rozgrywać w realiach lubuskich. Potoczysta akcja, dużo dialogów to walory tej książki, którą dobrze się czyta. Eduard Diłanian skończył już następną powieść, w której opisał swoje losy w Armenii i w Polsce. Teraz pracuje nad dalszym ciągiem historii rodziny pani Isabelle z pierwszej powieści. Książki te napisał autor, który przyjął język polski za swój. Nie każdy Polak tak sprawnie nim włada. W 2008 roku przyjęty został w poczet członków ZLP. „Kocham cię, Glino”, Gorzów Wlkp. 2008, Wydawnictwo „Arsenał”, s. 150 | |
![]() | Pytania do Isabelle |
(fragment) Śniadanie zjedliśmy z podwójnym apetytem i wypiliśmy aż po dwie filiżanki kawy. Nerwy! Nerwy! Kobieta z bladą twarzą po raz pierwszy delikatnie uśmiechnęła się, kiedy podziękowałem jej po francusku. Autobus z numerem 48 nadjechał szybciej niż mogliśmy się tego spodziewać. Chociaż w autobusie było sporo wolnych miejsc, jechaliśmy na stojąco. W taki sposób mogliśmy lepiej obserwować, co działo się na ulicach miasta. Po paru minutach byliśmy w pobliżu stacji metra „Porte de Vanves”. Paryskie metro zrobiło na nas miłe wrażenie. Było czyste i dobrze oświetlone, pociągi kursowały rytmicznie, drogi na korytarzach i przejściach były dobrze oznakowane i dlatego nie czuliśmy się zagubieni i bezradni, a wręcz przeciwnie – jak u siebie w domu. Pociągami paryskiego metra często podróżują niewielkie zespoły muzyczne, które występują z prowizorycznymi koncertami, a ich zarobkiem jest dobrowolna opłata pasażerów. Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą plan Paryża, chociaż na pamięć znałem drogę od Opery do ulicy Rue Lafayette. - Jestem bardzo przejęta, a ty? – powiedziała żona. Wystarczyło krótkie spojrzenie na jej twarz, aby upewnić się, że mówi bez przesady. - Ja też, ale musimy się uspokoić i pozbierać, bo w przeciwnym razie nikt nie będzie chciał z nami rozmawiać. - Masz rację. Skręciliśmy w prawo i po kilku minutach stanęliśmy na rogu ulicy Rue Lafayette. - Trzymajmy kciuki – powiedziałem, aby wzmocnić naszą wiarę w sukces. Ruszyliśmy wzdłuż ulicy, szukając wzrokiem tabliczek z numerami domów. - 26, 26a, 27… - Przed nami jeszcze spory kawałek drogi, ale połowę mamy za sobą. Jak się czujesz, kochanie? - Dobrze. Naprawdę dobrze, a ty? - Lepiej. Znacznie lepiej. Wreszcie stanęliśmy przed domem numer 45. - A więc tak on wygląda! – powiedziałem nie adresując tych słów do nikogo. Był to dwupiętrowy budynek z dwoma portalami, wybudowany w tradycyjnym paryskim stylu, ozdobiony ornamentami i dobrze zadbany. Na parterze budynku znajdował się sklep z dużymi wystawami. Gdy zbliżyliśmy się do niego, zobaczyliśmy, że jest to sklep z nabiałem, serami i winem. Na wystawach można było obejrzeć dziesiątki różnych gatunków sera. Czytałem kiedyś, że we Francji produkuje się około trzystu gatunków sera. Wtedy ta liczba wydawała mi się nierealna, ale teraz patrząc na wystawę tego sklepu, musiałem przyznać, że to nie był błąd drukarski. - Wejdźmy do środka – zaproponowała żona. Potem tysiąc razy dziękowałem jej za tę propozycję. - A po co? – zdziwiłem się. - Z ciekawości. Jeszcze nie odwiedziliśmy żadnego sklepu, nawet z upominkami. - Bo nie było na to czasu. Ale zdążymy nadrobić ten brak. - W takim razie zacznijmy już teraz. Niechętnie się zgodziłem i weszliśmy do sklepu, gdzie kilku stałych klientów robiło zakupy. Nie zwracając na siebie uwagi zaczęliśmy przyglądać się cenom. - Ale ceny! – powiedziała żona. Musiałem się z nią zgodzić, bo ceny były naprawdę bardzo wysokie. Niektóre gatunki kosztowały nawet czterdzieści euro za kilogram. - Tak, masz rację. Z takimi cenami i moim zarobkiem daleko nie zajdziesz. Francuzi są prawdziwymi mistrzami w serowarstwie. A czy wiesz ile gatunków sera produkuje się we Francji? - Szczerze mówiąc, nie. - Około trzystu. - Fantastycznie! A dowód tego mamy tuż przed oczami. Rozmawialiśmy ze sobą po polsku i nie zauważyliśmy jak nasza rozmowa zainteresowała właścicielkę sklepu, która zbliżyła się do nas i w czystej polszczyźnie z lekkim francuskim akcentem zapytała: - Państwo sobie życzą? Ze zdziwienia na moment straciliśmy dar mowy. Nawet huk grzmotu nie mógłby bardziej nas przerazić, niż to pytanie. Czy pamiętacie finałową niemą scenę ze „Rewizora” Gogola? Jeżeli tak, to nie mam nic do powiedzenia. - Pa... pa... pardon! - powiedziałem jąkając się. – Pani mówi po polsku? - Owszem, a państwo jesteście z Polski? - Tak, jesteśmy z Polski. A skąd pani zna nasz język? - Bo moja matka jest Polką. Po tych słowach nasze szczęki opadły jeszcze niżej. - Chcecie państwo coś kupić? - Nie wiem, niech mój mąż zdecyduje – powiedziała żona zrzucając na mnie cały ciężar odpowiedzialności. - Tak, chcemy. Ale na razie nie wiemy co. Musimy się jeszcze zastanowić. Kobieta wzięła do rak duży nóż, ostry jak brzytwa. - Gorąco polecam państwu ten gatunek. Proszę spróbować. Bardzo zręcznie odcięła cienki plasterek od dużej kostki sera, którą trzymała w lewej ręce i dała nam spróbować. Tę procedurę powtarzała kilkakrotnie i dawała nam do popróbowania coraz ciekawsze gatunki sera, a nawet kilka rodzajów śmietany. W końcu zdecydowaliśmy się na dwa gatunki pleśniowego sera i jeden bardzo gęstej śmietany. - Przepraszam – powiedziała właścicielka – ale wydaje mi się, że robienie zakupów w moim sklepie nie było dla państwa głównym celem. Chyba nieprzypadkowo trafiliście pod ten adres. - A dlaczego pani tak sądzi? – nie dawałem za wygraną. - Bo to nie jest dzielnica, którą często odwiedzają turyści. Może państwo kogoś szukacie? Kolejny raz musiałem przyznać kobiecie rację. Zrozumiałem, że nie było sensu dalej bawić się w kotka i myszkę, więc powiedziałem prawdę. - Szukamy starszej kobiety, która kiedyś mieszkała w Polsce w mieście, z którego teraz przyjechaliśmy. Zobaczyłem w jej oczach kompletne zaskoczenie. - A jak nazywa się ta osoba? - zapytała. - Izabella Lavisse – wypaliłem jak z armaty. - Ale to przecież... - ...pani matka – pomogła jej żona. - Tak, to jest moja matka. Jednak nie widzę żadnego związku… nie jesteście w jej wieku i nie możecie być jej znajomymi. - Nie jesteśmy jej znajomymi, natomiast jesteśmy znajomymi jej rodziny, która mieszka w Polsce. - Rozumiem... Kobieta na chwilę się zamyśliła, a potem zdecydowanie podała nam rękę i przedstawiła się. - Joanna Fabre, z domu Lavisse. - Bardzo nam miło. Eduard Diłanian, a to moja żona Erna. Na twarzy pani Joanny pojawił się radosny uśmiech. - Państwo znacie moją siostrę Halinę? - Znamy całą rodzinę. Pracuję w szkole i uczę ich syna. Pani Joanno, mamy pani dużo do powiedzenia. Chcielibyśmy spotkać się z pani matką i porozmawiać. Czy to jest możliwe? Czy stan zdrowia pozwoli jej na takie emocjonalne przeżycie? Pani Halina po latach głębokiego żalu do swojej matki, chciałaby się z nią teraz pogodzić. Nie wiem jednak, czy nie jest na to za późno. - Nigdy nie jest za późno – powiedziała pani Joanna z przekonaniem i bardzo mi zaimponowała. Sam też nabrałem większego przekonania do słuszności mojej misji. | |
![]() | Prawdziwy mężczyzna |
A R B U Z YMiałem dwadzieścia dwa lata. Najlepszy okres w życiu każdego człowieka, gdy cały świat stoi przed tobą otworem i jesteś przekonany, że nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych. Byłem studentem ostatniego roku na wyższej uczelni pedagogicznej. Na początku września pojawił się u nas przedstawiciel ministerstwa i gorąco poprosił, aby zawiesić nasze studia i chociażby na jeden rok wyjechać do pracy w wiejskich szkołach, gdzie od lat brakuje nauczycieli języków obcych. Miłość do ojczyzny i obowiązek obywatelski sprawiły, że sporo osób zgłosiło się na ochotników. Byłem jednym z nich. Warunki pracy i życia na wsi, do której wyjechałem, w porównaniu z warunkami w dużym mieście były po prostu spartańskie. W domach nie było bieżącej wody i kanalizacji. Swoje naturalne potrzeby ludzie załatwiali w drewnianych latrynach, a wodę nosili wiadrami z pompy wodnej w określonych godzinach. Gnieździłem się w małym pokoiku w starym bloku, który musiałem samodzielnie urządzić i ogrzewać. Jako początkujący nauczyciel zarabiałem niedużo. Mojej pensji ledwie starczało do następnej wypłaty. Żeby odłożyć trochę pieniędzy na urlop, zgodziłem się także pracować w szkole wieczorowej. Bardzo ucieszyłem się, gdy wreszcie skończyła się paskudna zima i nadeszła długo oczekiwana wiosna. Moja wiara, że na pewno wytrzymam do końca roku szkolnego i spełnię swój obowiązek obywatelski, wzmocniła się. Na początku kwietnia dyrektor szkoły zaprosił mnie do swego gabinetu i przekazał interesującą wiadomość: mnie jako nauczycielowi szkoły wiejskiej przysługuje działka gruntu w wielkości dziesięciu arów. Będąc rodowitym mieszkańcem dużego miasta nie miałem zielonego pojęcia, co należy robić z tą ziemią. – Nie. Dziękuję! Po co mi ta działka? – powiedziałem pochopnie. Dyrektor był dobrym człowiekiem i nie potraktował poważnie mojej lekkomyślnej odpowiedzi. – Jestem w wieku twoich rodziców i mogę mówić do ciebie ty. – Nie ma sprawy. Słucham pana. Spokojnie i cierpliwie dyrektor tłumaczył mi, jakie korzyści mogę mieć z tego kawałka ziemi, który dostaję za darmo od gospodarstwa rolnego. Mogę posadzić jakieś warzywa, a potem na tym nieźle zarobić. Czyli pieniądz leży na ziemi i wystarczy tylko wyciągnąć po niego rękę. – Niektórzy uprawiają ogórki albo melony. Moim zdaniem najbardziej opłaca się uprawiać arbuzy. Zawsze są chodliwym towarem – tłumaczył dalej mój przełożony. Po lekcjach wyruszyliśmy razem na pole, gdzie znajdowała się moja działka. – Ale ja sam tego nie udźwignę – podzieliłem się z nim swoimi obawami. – Oczywiście, że nie! – zgodził się ze mną dyrektor. – Musisz znaleźć sobie wspólnika. Słuchając go wiedziałem już, do kogo mam zwrócić się o pomoc. Miło rozmawiając, wyszliśmy za zabudowania wsi, gdzie zaczynały się plantacje winorośli i ogrody drzew morelowych. Po drodze dowiedziałem się od swego dyrektora, który całe życie spędził na wsi, że gdy winorośle osiągają swój wiek i przestają być wystarczająco płododajne, podlegają karczowaniu. Akurat takie kawałki ziemi kierownictwo gospodarstwa rolnego oddaje do tymczasowego użytkowania swoim pracownikom i nauczycielom szkoły. – A teraz zapamiętaj – powiedział dyrektor. – Od tego kółka do tamtego jest twoja działka. Dziesięć metrów szerokości i sto metrów długości. – Aż tak wiele!? Byłem naprawdę zdziwiony, że wchodzę w posiadanie takiego sporego kawałka ziemi i mogę uprawiać na nim arbuzy, które bardzo lubię. Jeżeli wszystko pójdzie, jak powinno, będę miał setki dużych, słodkich i soczystych arbuzów. Zostawię dla siebie kilka sztuk, a resztę sprzedam. Dyrektor zostawił mnie sam na sam z moją działką i znów powrócił do szkoły, bo zawsze miał tam coś do roboty. Póki stałem tak i zastanawiałem się, od czego powinienem zacząć, usłyszałem głośny szum silnika. Zobaczyłem ciągnik z pługiem jadący w kierunku wsi. Po raz pierwszy starczyło mi sprytu i domyślności, aby natychmiast zerwać się z miejsca, szybko pobiec do ciągnika i zatrzymać go. – Witam pana nauczyciela! – wesołym głosem powitał mnie traktorzysta. Od razu poznałem go. Był częstym gościem w szkole, bo jego syn z piątej klasy swoim złym zachowaniem stwarzał problemy na moich lekcjach. – Dzień dobry panu! – powiedziałem ciężko oddychając. – A co pan nauczyciel tu robi? – zapytał. Nie musiałem mu długo tłumaczyć. Wykazał się lepszym zrozumieniem, niż jego syn. – Chodź pan, wsiadaj do szoferki. Pokażę panu jak to się robi! Po niecałej pół godzinie orki moja działka wyglądała jak kobieta z pięknie ułożoną fryzurą, chociaż przed tym miała okropnie potargane włosy. Teraz to była najpiękniejsza działka pod słońcem. Zaorana ziemia zmieniła nawet swój kolor. A jak pachniała tajemniczą świeżością! Wyraźnie to czułem i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że ziemia też ma swój własny niepowtarzalny zapach. – To nie wszystko – powiedział ojciec niegrzecznego pięcioklasisty. – A co jeszcze? – zapytałem. – Zaraz panu pokażę! Traktorzysta pociągnął do siebie jedną z kilku dźwigni. Pług opuścił się jeszcze niżej i ciągnik ruszył do przodu. – Patrz, pan! Działkę podzielimy na trzy równe grzędy i wykopiemy głębokie rowy – wytłumaczył. Z wielkim zainteresowaniem obserwowałem pracę doświadczonego oracza. Boże! Moja działka była po prostu nie do poznania. Jeżeliby prowadzono konkurs piękności dla działek pod arbuzy, to moja na pewno otrzymałaby tytuł Miss. Podziękowałem traktorzyście, którego sam pan Bóg wysłał do mnie na pomoc. Wyciągnąłem portfel i chciałem zapłacić za wykonaną pracę. Wysłannik Boga przechwycił mój gest i od razu spoważniał. Podniósł do góry prawą rękę jak policjant, który chce zatrzymać ruch na drodze, spojrzał na mnie wymownie, jakbym był jego uczniem, a on moim nauczycielem, chcącym zarzucić mi złe zachowanie. – Nie, panie nauczycielu! Pan poświęca się dla naszych dzieci, uczy je i wychowuje. Jesteśmy za to bardzo wdzięczni. A to co ja zrobiłem, to drobiazg. Życzę panu dobrych plonów. – Dziękuję! – schowałem portfel do kieszeni i podałem rękę na pożegnanie. Po mocnym uścisku moja dłoń zmieniła swój kolor i zapach. Teraz miała ciemnobrązowy kolor i pachniała olejem solarowym i towotem. Czyżbym dostał autograf na pamiątkę? Minęło sporo czasu, a ja stałem i podziwiałem swoja działkę. Nie chciało mi się wracać do domu. Cieszyłem się bardzo, że pozbyłem się uczucia bezradności i że pierwszy ważny krok miałem już za sobą. To prawda, że potrzebowałem pomocy, ale z takimi życzliwymi i miłymi ludźmi, jakimi byli mieszkańcy wsi, mogłem poruszyć niebo i ziemię. Gdy dyrektor szkoły zasugerował, że sam nie dam rady i muszę poprosić kogoś o pomoc, to pierwszą osobą, o której pomyślałem był pan Markos, emerytowany rolnik, mocno fizycznie zbudowany mężczyzna i bardzo równy gość. Akurat do niego skierowałem swoje kroki, wracając z pola. Pan Markos zawsze cieszył się na mój widok, lubił zagrać ze mną partyjkę szachów, a najbardziej lubił zadawać podstępne pytania, dotyczące polityki i problemów życiowych. Jesienią, gdy przyjechałem tutaj do pracy, często zapraszał mnie do siebie i częstował szaszłykami i pysznymi owocami z własnego ogrodu. Kilka razy wspólnie wybraliśmy się na polowanie na przepiórki. Gdy wszedłem na podwórko, usłyszałem radosny okrzyk: – A-a, pan nauczyciel! Witamy serdecznie! Co słychać u pana? – pan Markos figlarnie przymknął oczy. Nie miałem żadnych wątpliwości, że on, stary lis, już wszystko wie, a pytanie „Co słychać u pana?” zadał tylko dla formalności. – Dzień dobry panu! – przywitałem się z gospodarzem domu i nie owijając w bawełnę powiedziałem. – Potrzebuję pańskiej pomocy. W tej chwili na podwórko wyszła żona pana Markosa pani Siranusz. – Dlaczego pan nas tak rzadko odwiedza? – zapytała robiąc mi wyrzuty. – Przecież traktujemy pana jak bardzo bliską osobę. – Ja wiem. Jestem państwu niezmiernie wdzięczny. Ale praca w szkole zabiera dużo czasu. – Jednak dzisiaj – pani Siranusz żartobliwie pogroziła mi palcem – pan tak łatwo się nie wywinie. – Żona ma świętą rację! – rzekł pan Markos. – Zjemy razem obiad, zagramy w szachy i na spokojnie pogadamy o pańskich problemach. Tym razem faktycznie nie miałem żadnej szansy na krótką wizytę. W międzyczasie gospodyni i jej córka Wardui, uczennica klasy maturalnej,bez zwłoki przystąpiły do roboty. Serwowały obiadokolację na otwartym powietrzu w otoczeniu kwitnących drzew owocowych. Definitywnie poddałem się, gdy poczułem zapachy mojego ulubionego dania – chaszłamy. Pani Siranusz była niedoścignioną mistrzynią w przyrządzaniu tego dania. Chaszłama to jagnięcina z różnymi przyprawami gotowana w białym winie z papryką i pomidorami. Pan Markos zaprosił mnie do stołu. – Słucham pana uważnie – powiedział. – Dostałem dzisiaj działkę ziemi pod arbuzy, lecz nie znam się na rolnictwie i potrzebuję pańskiej pomocy. – Tak, już wiem. U nas na wsi wiadomości szybko się rozchodzą. Takie jest prawo małych miejscowości. – Nie szkodzi. Dzisiaj pomogli mi zaorać nowiznę i zrobili rowy do nawadniania. – Widzę, że pan wykazał się szybką reakcją i sprytem. Muszę pana pochwalić. Poczułem się zaszczycony. Ale w tej chwili musieliśmy przerwać rozmowę, bo akurat gdy chciałem zapytać swojego świeżoupieczonego wspólnika o dalsze kroki, na stół trafiły duże talerze z gorącą chaszłamą, tradycyjny chleb lawasz i owczy ser. – Proszę się częstować. Później pogadacie. Chaszłama smakuje lepiej, gdy jest gorąca. – powiedziała pani Siranusz. Nie wiem jak gospodarze, ale ja po sześciu lekcjach w szkole byłem głodny jak wilk. – Niech pan spokojnie je obiad i nie myśli o tej sprawie. Jestem zawsze gotów panu pomóc. Po obiedzie odbył się ciąg dalszy naszej rozmowy. – Czas ucieka. Wiosna w pełni i musimy działać bezzwłocznie – powiedział pan Markos. –Jutro pojadę na targ i kupię nasiona, a w sobotę wysadzimy je do gruntu. Będą nam potrzebni pomocnicy, bo to jest czasochłonna praca. – Poproszę dziewczynki z szóstej klasy. Chętnie pomogą. – Załatwione! Jutro kupię także kilka worków sztucznego nawozu. Ziemia jest wyjałowiona i trzeba ją zasilić. Z wielkim zainteresowaniem słuchałem, co mówił pan Markos i starałem się wszystko zapamiętać. Wiedziałem już, jaką rolę pełnią rowy nawadniające. Do nich sypie się sztuczny nawóz i potem wypełnia się wodą z kanału irygacyjnego. W taki sposób zasila się ziemię i gwarantuje się dobry urodzaj. Nie pytając pana Markosa o zgodę, wyciągnąłem portfel i wręczyłem mu pieniądze na zakup nasion i nawozu. Gdy próbował przeciwstawiać się, zagroziłem mu, że zrezygnuję z jego pomocy. Czasami dorośli ludzie zachowują się jak małe dzieci i wtedy wobec nich można używać szkolnej metody wychowawczej. * Chętnych dziewczynek z szóstej klasy okazało się znaczniej więcej, niż potrzebowałem. Nie mogłem jednak nikomu odmówić i po lekcjach dwanaście uczennic wraz ze mną wyruszyło na moją działkę, gdzie czekał na nas pan Markos. Miał przy sobie woreczek z nasionami i patyki z kawałków winorośli. Patykami dziewczynki robiły dołki w ziemi w odstępach co pół metra i rzucały do każdego z nich jedną pestkę a potem podgarniały ziemię. Pracowały z takim zapałem, że w krótkim czasie wysadziły ponad tysiąc sztuk nasion arbuza. Gdy z ciekawości zapytałem swojego wspólnika, na jakie zbiory możemy liczyć, jako człowiek przesądny niechętnie powiedział: – Pożyjemy, zobaczymy. Dziewczynki wróciły do swoich domów, a my przystąpiliśmy do rozsiewania nawozu w rowach nawadniających i łopatami otworzyliśmy drogę wodzie z kanału irygacyjnego. Nigdy jeszcze nie przeżyłem takich wzruszających chwil. Nie mogłem oderwać wzroku, patrzyłem jak zahipnotyzowany na to, jak rowy zaczęły powoli wypełniać się życiodajną wodą, na którą czekały pestki arbuza, żeby obudzić się z długiego snu i wypuścić kiełki. A po kilku dniach na powierzchni ziemi pojawiły się zielone roślinki z malusieńkimi liśćmi. Każdego dnia po lekcjach, zanim poszedłem do domu, najpierw odwiedzałem swoje ukochane roślinki, które wyciągały się ku słońcu, jak ręce dziecka do szyi matki, i szybko się rozkrzewiały. A ze mną działy się dziwne rzeczy. Zacząłem przemawiać do roślinek jak do żywych istot. Gdy pan Markos przyłapał mnie podczas moich rozmów z nimi, absolutnie nie zdziwił się, lecz odwrotnie, powiedział, że dobrze robię, bo rośliny prawdopodobnie słyszą, co do nich mówimy i chcą wiedzieć, czy je kochamy. * Powoli kończył się rok szkolny i zbliżały się wakacje. W czerwcu działka była już nie do poznania. Duże soczyste liście wysoko wznosiły się nad ziemią i całkowicie ją przykrywały. Pod nimi widać było małe żółte kwiatuszki. A niektóre z nich już opadły ustępując miejsce zielonym kółeczkom wielkości ping-pongowej piłki. Patrzyłem na nie i nie mogłem sobie wyobrazić, że z nich za dziewięć tygodni urosną duże arbuzy, ważące piętnaście, a nawet więcej kilogramów. Zanim wyjechałem na wakacje, z wielkim trudem przekonałem pana Markosa do równego korzystania z działki i jej plonów. Teraz mogłem spokojnie odpoczywać. Tego lata miałem fantastyczny urlop nad Morzem Czarnym. Zwiedziłem wszystkie ciekawe zakątki półwyspu Krymskiego. Morskie kąpiele, urocze miasta, nowe znajomości, ślady starożytnej greckiej kultury i wiele innych atrakcji sprawiły, że kompletnie zapomniałem o ascetycznych warunkach na wsi i o arbuzach, które pod moją nieobecność osiągnęły niesamowite rozmiary. Gdy wróciłem z urlopu i poszedłem odwiedzić swoje ukochane roślinki, byłem na tyle zaskoczony, że odjęło mi mowę. – No co? – zapytał pan Markos z nieukrywaną dumą. – Poznaje pan swoją działkę? – Po pierwsze naszą działkę, a po drugie – oczywiście że nie! Widok setek pasiastych olbrzymów, dojrzewających w promieniach południowego słońca, robił niesamowite wrażenie. Nachyliłem się pod napływem gorących uczuć do jednego z nich i po przyjacielsku poklepałem po szerokich bokach. Odezwał się doniosłym dźwiękiem. A potem zapytał mnie. – Gdzie byłeś tak długo, przyjacielu? Szkoda, że nie widziałeś jak z małej kulki urosłem na porządny okaz. Zobacz, jaki jestem duży i śliczny! A w środku mam miąższ słodki jak miód i czerwony jak krew. – Sorry, my friend!– nie wiadomo dlaczego odpowiedziałem mu w języku angielskim. Pan Markos stał obok i ze łzami w oczach obserwował tę sentymentalną scenę. Ale to była tylko chwila słabości. Otarł łzy i znów zamienił się w rzeczowego i praktycznego człowieka. – Za dwa tygodnie będziemy zbierali – po głębokim namyśle doszedł do wniosku pan Markos. – Pan pójdzie do przewodniczącego rady wiejskiej i poprosi o zaświadczenie, że arbuzy są własnością pana i pan ma prawo do ich sprzedaży. A ja załatwię ciężarówkę. Ale o tym później pogadamy. Teraz mamy ważniejsze sprawy. – Jakie sprawy? – zdziwiłem się. – Mamy pilnować naszych arbuzów i zapobiec możliwej kradzieży. Od dzisiaj wprowadzę całodobową ochronę. – A kto może ukraść nasze arbuzy? – nie wierzyłem w taką możliwość. – Praktycznie każdy jest potencjalnym złodziejem. Widzi pan, postawiłem już szałas. Noce nie są jeszcze takie zimne, dam sobie radę. – Ja też panu pomogę. Będę przychodził tutaj po południu i zastępował pana. Przecież musi pan wpadać do domu, aby porządnie zjeść i odpocząć. – Dziękuję bardzo. Razem damy sobie radę. * Pod koniec sierpnia z miasta przyjechała do mnie moja dziewczyna. Bardzo chciała na własne oczy zobaczyć, w jakich warunkach mieszkam. Była rozpieszczoną jedynaczką i kapryśną jak małe dziecko. Na dzień przed jej wizytą pożyczyłem od sąsiadów krzesła, bo miałem tylko jedno, i stół, bo nie miałem żadnego. Zamiast stołu używałem szerokiego drewnianego parapetu. Musiałem też koniecznie kupić zasłony. Pani Siranusz na moją prośbę i z moich produktów ugotowała tolmę i dała w prezencie duży kosz wybornych owoców i winogron. Od pana Markosa dostałem dwie butelki wyjątkowo dobrego czerwonego wina. Chciał dać więcej, ale odmówiłem. Arleta przyjechała taksówką. Nic dziwnego, bo miała zamożnych rodziców, mogła sobie na to pozwolić. Mieszkańcy pobliskich domów przykleili się do szyb okiennych i z pożerającą ich ciekawością oglądali moją dziewczynę. Zauważyłem w szparach płotów, odgradzających posiadłości od ulicy błyszczące oczy ich dzieci. „Niech sobie patrzą” – pomyślałem. – „Nie mam nic do ukrycia. Arleta jest atrakcyjną dziewczyną i zawsze modnie ubraną.” – Zostanę u ciebie na noc.– od razu uprzedziła Arleta. – Nie ma sprawy! – wykrzyknąłem radośnie. To była miła niespodzianka. Nie widzieliśmy się od dwóch tygodni i bardzo tęskniłem za nią. Arleta przyznała się do tego samego. Zjedliśmy razem obiad, który Arlecie bardzo smakował. Jeszcze bardziej zasmakowało jej wino. Niezauważalnie wypiliśmy je, bez przerwy rozmawialiśmy do późnej nocy, słuchając nastrojowej muzyki. Powiedziałem Arlecie o swoich arbuzach. O tym, jakie są duże i jak powinny fantastycznie smakować. Potem bardzo tego żałowałem. Po wypitym winie stała się nieznośnie kapryśna. – Chcę arbuza! – wykrzyknęła tonem nie cierpiącym sprzeciwu. – Ale jest już za późno – próbowałem odwieść ją od tego szalonego pomysłu. – Chcę arbuza! Masz przynieść mi arbuza! – nalegała Arleta. – Kochanie, jest już druga w nocy. Działki są pod ochroną. Mogą mnie złapać na kradzieży. Rozumiesz? – Nie! Nic nie rozumiem. Jak można kraść własne arbuzy? A może kłamałeś? – Przysięgam, że mówiłem prawdę. – No to idź i przynieś mi arbuza. To rozkaz! Kompletnie jej odbiło. Żadne argumenty nie przywoływały jej do rozsądku. Musiałem iść na koniec świata w ciemnościach egipskich i potajemnie, jak drobny złodziejaszek, ukraść swój własny arbuz. Znając, jakim przesądnym jest pan Markos, nie chciałem, żeby on się o tym dowiedział. Tylko całkowita konspiracja mogła uratować mój honor! Wziąłem latarkę, nóż i dużą torbę i jak zbój ze szlaku jedwabnego niedosłyszalnym krokiem wyszedłem na ulicę. Parę razy próbowałem powrócić do domu, ale męska duma nie pozwoliła mi na to i konsekwentnie popychała do przodu. Skradałem się jak lampart polujący na swoją ofiarę. Absolutnie straciłem rachubę czasu. Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy usłyszałem ciche szemranie wody w kanale irygacyjnym. Jednym machem przeskoczyłem przez kanał i położyłem się na brzuchu. Dalej posuwałem się do przodu się czołgając. Wyciągnąłem prawą rękę i dotknąłem arbuza. Był zimny i mokry od rosy. Dotykiem upewniłem się, że jest cholernie duży. Dopiero w tej chwili strzeliło mi do głowy: A gdzie jest pan Markos? Gdzie się podział? Odpowiedzią na moje pytanie było głośne chrapanie, które docierało ze strony szałasu. Wielki ochroniarz był daleko stąd, po drugiej stronie rzeczywistości. Uśmiechnąłem się pod nosem, wyjąłem nóż i jednym ruchem odciąłem ogonek, którym był przywiązany do łodygi. Z wielkim trudem wsadziłem go do torby. Na pewno ważył ponad dziesięć kilogramów. Gdy wróciłem do domu i otworzyłem drzwi, Arleta leżała w łóżku i oglądała kolorowe sny. Wyłączyłem światło i położyłem się obok niej. Byłem na tyle wyczerpany, że raptem zapadłem w głęboki sen. Rano obudziliśmy się razem. – Kazałeś całą wieczność czekać na swój cholerny arbuz. Nie chcę arbuza! Chcę kawy! Wyskoczyłem jak oparzony z łóżka i postawiłem czajnik z wodą na piecyku elektrycznym. – Jaki duży! – zdziwiła się Arleta, gdy ujrzała arbuz, leżący w rogu przy drzwiach wejściowych. – Wezmę go ze sobą do miasta. Wszystkim ze zdumienia szczęki poopadają. – Niech to będzie mój prezent dla twoich rodziców – powiedziałem olśniony dobrym pomysłem. – Dziękuję, kochanie! – ucieszyła się Arleta, a mój pierwszy zerwany z działki arbuz kosztował ją gorącego i namiętnego buziaka. Wkrótce po śniadaniu przyjechała taksówka. Zawinąłem arbuz w koc, żeby nikt nie domyślił się, co to jest i zaniosłem do bagażnika. A potem… rozpętała się prawdziwa burza. Jeszcze nie skończyłem sprzątać po wizycie Arlety, gdy do pokoju jak szalony razem z drzwiami wpadł pan Markos. Wyglądał jak skopany pies. Miał obłąkane spojrzenie i długo nie mógł się pozbierać. – Jesteśmy skończeni, panie nauczycielu! Co teraz będzie? Długo nie mogłem go uspokoić, żeby dowiedzieć się, co się takiego strasznego wydarzyło. – Nasz cały wysiłek poszedł na psy! Ukradli! Ukradli nasz arbuz! – Kto? Kto ukradł? – zapytałem z oburzeniem. A potem: Cholera jasna! Przecież to moja sprawka! – A czy warto z powodu jednego arbuza robić takie zamieszanie? – Co? Pan niczego nie rozumie! Jak mogłem nie upilnować? Czuwałem przez całą noc! – Własnymi rękoma zabiję złodzieja! – Niech pan od razu zaczyna – spokojnie wzruszyłem ramionami i popatrzyłem prosto w zalane oburzeniem i śmiertelną nienawiścią oczy pana Markosa. – Co – o – o? – przeciągnął on. – Tak. To ja. Proszę uspokoić się. To ja jestem tym złodziejem, który ukradł swój… nasz arbuz. Pan Markos westchnął z ulgą i niekontrolowanym ruchem opadł na krzesło i omal nie rozwalił go na kawałki. Do dzisiaj dziwię się, jak ono mogło wytrzymać jego stukilogramowe cielsko. – Dzięki Bogu! Jesteśmy uratowani!– pan Markos cieszył się jak małe dziecko. – Czemu pan wcześniej mi o tym nie powiedział? – Czyli kiedy? O drugiej w nocy? Krótko powiedziałem o całym wydarzeniu. Słuchał z otwartymi ustami. Potem długo i głośno śmialiśmy się nad oddzielnymi fragmentami mojej opowieści. – I co, pan tak czołgał się na brzuchu? – Przecież mówię panu! – A ja chrapałem w szałasie? – No właśnie! – A gdy pan wrócił, dziewczyna już spała? – Tak. Musiała arbuz zabrać ze sobą. Dopiero później zrozumiałem przyczynę burzliwej reakcji pana Markosa na zniknięcie jednego arbuza. Chodziło o to, że każdy właściciel codziennie przemierza swoją działkę i liczy arbuzy. Na przykład u nas na działce dojrzałych arbuzów były 423 sztuki, a po wczorajszej nocy zostało o jednego mniej. Jeżeli pewnego dnia liczba arbuzów nie zgadzała się, był to niedobry znak dla wszystkich. Zaczynali podejrzewać każdego, a to nie służyło dobrym stosunkom pomiędzy sąsiadami. – Jak panna młoda ma pilnować swojej cnoty aż do nocy poślubnej, tak i my musimy pilnować naszych arbuzów aż do końca. Z arbuzami jest tak samo jak z kobietami – w sposób ludowy wytłumaczył mi pan Markos. * Piątek, 15 września. Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. Tego dnia zwolniłem się z lekcji, żeby móc całkowicie poświęcić się zbiórce arbuzów. Była to ciężka fizyczna praca, ale rezultaty były zadowalające. Rowy nawadniające tym razem były miejscem dla magazynowania odciętych od łodyg arbuzów. Ta operacja do złudzenia przypominała mi odcinanie pępowiny noworodkom. Matka-Ziemia żegnała się ze swoimi dziećmi. Gdy wszystkie rowy były wypełnione arbuzami, przyjechała ciężarówka. Zaczęliśmy znosić arbuzy do ciężarówki i ładować je do skrzyni. Kierowca na oko określił wagę. – Będzie ponad trzy tony – powiedział. – Nieźle – stwierdził pan Markos.– Zarobimy parę baniek. Trzy razy splunął i odpukał w drewnianą skrzynię ciężarówki. Wsiadłem do szoferki, a pan Markos zrobił sobie miejsce w skrzyni i tak wyruszyliśmy w drogę do stolicy. Jechaliśmy prawie dwie godziny. Późnym popołudniem dotarliśmy na przedmieścia. Przed wyjazdem prosiłem pana Markosa, aby wywiózł arbuzy na targowisko położone najdalej od centrum miasta. Nie chciałem, żeby ktoś ze znajomych zobaczył mnie handlującego arbuzami, bo mogłem stracić renomę mieszkańca stolicy. A może miałem uprzedzenie do wykonywania tego zawodu? Szczerze mówiąc, nie chciałem w ogóle jechać do miasta i handlować arbuzami, ale pan Markos nalegał i mówił, że beze mnie nie pojedzie; muszę na własne oczy upewnić się, ile arbuzów on sprzedał i za jaką cenę. Po drugie to był mój towar i zaświadczenie było wydane na moje imię. Ten drugi argument ważył tyle samo, ile ważyła ciężarówka z arbuzami. Po prostu nie miałem szansy na pozostanie w domu. Wjechaliśmy na dziedziniec dużego targowiska. Jeden z pracowników wręczył nam klucze do specjalnej drucianej klatki, do której mieliśmy wyładować swój towar. Do zamknięcia targowiska zostawała niecała godzina. Kierowca podawał arbuzy, a ja i mój wspólnik delikatnie wkładaliśmy je do klatki. Nagle zauważyliśmy, że pozostałych kilka klatek było pustych. A to oznaczało, że nie mieliśmy żadnej konkurencji i mogliśmy sprzedawać nasz towar trochę drożej niż planowaliśmy. Pan Markos nie ukrywał swojej radości i pracował z takim zapałem, z jakim może nigdy w życiu nie pracował. Zapach pieniędzy kompletnie zawrócił mu w głowie. Wokół naszej ciężarówki zebrał się tłum ludzi. Wszyscy prosili nas, żebyśmy zaczęli sprzedawać arbuzy. Od dwóch dni nie było żadnej dostawy i ludzie niecierpliwie na to czekali. – Nie zaczniemy sprzedawać, póki nie wyładujemy do ostatniego arbuza – kategorycznie zadeklarował pan Markos. Zobaczyłem smutny wyraz na twarzach ludzi i zrobiło się mi ich żal. – Niech pan zajmie się rozładunkiem, a ja będę sprzedawał– zaproponowałem i nie czekając na zgodę poprosiłem chętnych, by ustawili się w kolejce. – Nie mamy jeszcze wagi. Jak pan chce sprzedawać bez wagi? – tragicznym tonem zapytał mój wspólnik. – Jakoś sobie poradzę. Brałem arbuz do rąk i w przybliżeniu określałem, ile kilogramów mógłby ważyć. Wszyscy zaakceptowali taki sposób ważenia i byli bardzo zadowoleni. Przed zamknięciem targowiska zdążyłem obsłużyć około trzydzieści osób. Po rozładunku rozliczyliśmy się z kierowcą ciężarówki i on natychmiast wyruszył w drogę powrotną, a my zamknęliśmy na kłódkę klatkę wypełnioną do ostatnich granic arbuzami i usiedliśmy, aby trochę odpocząć. Rozejrzeliśmy się dookoła. Targowisko było ogrodzone wysokim kamiennym murem, za którym w bezpośredniej bliskości stały wielopiętrowe bloki mieszkalne. Na balkonach zebrało się sporo ludzi. Gapili się na nas jak na rzadki gatunek dwunogich stworzeń. A może ich uwagę przyciągaliśmy nie my, lecz nasze arbuzy? Kto wie. Ci, na niższych kondygnacjach zaczęli nas pytać – skąd przyjechaliśmy, czy nasze arbuzy mają cienką czy grubą skórkę, ile kosztuje kilogram. A jeden facet chciał przywiązać torbę za linę i rzucić ją do nas. Wiadomo dlaczego. Ale nam nie spodobał się jego dziwaczny sposób na handel. Z trudem udało się nam namówić go, aby poczekał do siódmej rano, gdy targowisko znów otworzy swoje bramy. Dobrze, że pan Markos okazał się przewidującym człowiekiem i wziął ze sobą śpiwory i koce. Na górze drucianej klatki urządziliśmy miejsce do spania pod gołym niebem. Chociaż byłem bardzo zmęczony po ciężkiej pracy, długo nie mogłem zasnąć. Pomyślałem o swoich rodzicach. Oni nie wiedzieli, że jestem w mieście, bo nie chciałem robić zamieszania. Arleta też nie powinna była o tym wiedzieć. Leżąc na plecach, patrzyłem na gwiaździste niebo i tysiące myśli, mądrych i głupich, przychodziło mi do głowy. Czy człowiek koniecznie powinien wszystkiego doświadczyć w swoim życiu? Nawet handlowania arbuzami? Poczułem, że to zaczyna mnie powoli bawić. A czemu nie? Jestem bogatym człowiekiem. Mam trzy tony wspaniałych arbuzów. Kilkadziesiąt ludzi bardzo ucieszyło się, że mogli kupić je i zanieść do swoich domów. Jutro klientów będzie jeszcze więcej, może kilkuset. Stanę przy wadze i będę sprzedawał, a pan Markos będzie podawał mi arbuzy. Zwyczajnie wielu kupujących chce upewnić się, czy arbuz jest dojrzały i wtedy proszą, żeby zrobić nadcięcie i pokazać miąższ, który powinien mieć czerwony kolor. Zawczasu pan Markos przeprowadził ze mną specjalne szkolenie i nauczył mnie, jak trzeba prawidłowo wykonywać ten zabieg chirurgiczny. Noc była zimna i my z panem Markosem zażarcie walczyliśmy o każdy centymetr kwadratowy koca, ściągaliśmy go jeden z drugiego. Pan Markos był fizycznie silniejszy ode mnie i zawsze wygrywał walkę. Gdy głęboko zasypiał, zaczynał potwornie chrapać. Zdenerwowani lokatorzy najbliżej położonego bloku mieszkalnego krzyczeli do mnie z balkonów: – Niech pan przewróci go na bok! Chrapie jak koń. Przez całą noc musiałem pilnować swego wspólnika, przewracać z jednego boku na drugi, a kiedy ta metoda nie skutkowała, uderzałem go pięściami w żebra. Z trudem doczekałem się świtu. Około godziny siódmej zauważyłem spory tłum ludzi przed główną bramą, która znajdowała się wprost na przeciwko nas. Oni o czymś głośno rozmawiali i palcami wskazywali w naszym kierunku. Niedobre przeczucie ogarnęło mnie. – Proszę pana – zwróciłem się do pana Markosa.– Czego chcą ci ludzie, tam za bramą? Wyglądają na pobudzonych i patrzą na nas. – Może pan wczoraj oszukał ich na wadze? – powiedział mój wspólnik i wziął do rąk duży kuchenny nóż. Zrobiłem to samo. „Żywcem nie dam się rozwścieczonemu tłumowi!” – zdecydowałem twardo. Za kilka minut usłyszeliśmy groźny szczęk otwierającej się żelaznej bramy. Dziesiątki ludzi biegiem ruszyło w naszym kierunku. Liczyłem sekundy i w myślach żegnałem się z bliskimi i znajomymi. Nie wiedziałem, o czym myśli w tej chwili pan Markos, ale ja myślałem o swoim krótkim życiu. Dwadzieścia dwa lata! Czy w takim wieku musiałem postawić kropkę w swoim życiorysie? Na policzkach poczułem, jak ciekną mi gorące krople łez. Gdy spadły na dolną wargę stwierdziłem, że mają gorzkosłony smak. Nawet morska woda nie jest tak słona jak moje łzy. Biegnący tłum szybko zbliżał się do nas… Koniec! Żegnaj, mamo! Wybacz mi, że wplątałem się w tę aferę z paskudnymi arbuzami. Może lepiej byłoby posadzić ogórki. Teraz to już bez znaczenia. Żegnaj, tato! Zawsze mówiłeś do mnie, że inteligentny człowiek nie musi się zniżać do poziomu handlarza. Ludzie dobiegli do naszej ławy, na której stała waga i nagle zatrzymali się. Zobaczyłem jak oni grzecznie ustawiają się w kolejce. Każdy z nich trzymał w rękach worek lub dużą torbę. Żadnych narzędzi do zabijania. Zapadła martwa cisza. Popatrzyłem pytająco na pana Markosa. Na jego bladej twarzy pojawił się nerwowy uśmiech. – Niech pan zaczyna. Klienci czekają – powiedział chowając szeroki kuchenny nóż za plecami. Pierwszy w kolejce mężczyzna rozwiał nasze wszelkie wątpliwości. – Macie świetny towar, chłopaki! – powiedział.– Kupiłem wczoraj od was jednego arbuza, a rodzina kazała dzisiaj kupić jeszcze trzy. Niech pan zaczyna, bo spóźnimy się do pracy. W tych czasach sobota była dniem powszednim. Szybko zważyłem trzy arbuzy. – Mam nadkroić, proszę pana?– zapytałem grzecznie. – Po co? – zdziwiła się cała kolejka.– Arbuzy są w porządku! Szkoda czasu. Poczułem, jakby kamień spadł mi z serca. Zrozumiałem, że to byli klienci, którzy wczoraj wieczorem kupili od nas pierwsze arbuzy. Pan Markos promieniał szczęśliwym uśmiechem. Pieniądz ciekł do niego rzeką. Ledwie nadążał rozliczać się z kupującymi. Zauważyłem, że opłatę od ludzi bierze lewą ręką, która była twarda jak kamień, a resztę wydaje prawą ręka, która drżała mu jak galaretka. Z wielką chęcią resztę też zatrzymałby dla siebie. W takim tempie pracowaliśmy około godziny. Potem napięcie opadło. Podchodzili pojedynczy klienci. Aby nie być łatwo rozpoznawanym, założyłem ciemne okulary przeciwsłoneczne i naciągnąłem na głowę beret i tak stałem za ławą z dużym nożem w prawej ręce. Mój wygląd widocznie wzbudził podejrzenia u kontrolerów. Natychmiast zbliżyli się do mnie i zapytali o dokumenty. Spokojnie wyjąłem dowód osobisty i zaświadczenie od przewodniczącego rady wiejskiej i podałem im. Ze wszystkich stron dokładnie obejrzeli moje papiery. Nie mogli uwierzyć w ich prawdziwość i czuli się zawiedzeni. Niechętnie zwrócili je mnie. Ten epizod bardzo mnie rozbawił. – Czego chcieli? – zapytał pan Markos. – A czy ja wiem!? Może rutynowa kontrola. – Nie dziwię się! – roześmiał się pan Markos. – Niech pan popatrzy na siebie i na innych, którzy tutaj handlują. Same wieśniaki, a u pana na twarzy widać odcisk stempla „wykształcenie wyższe”. – Teraz pan wie, dlaczego nie chciałem tu przyjeżdżać? – Nic się nie stało! W okularach i berecie nikt pana nie rozpozna. No właśnie! Nie minęło nawet kilka minut, jak usłyszałem zdumiony głos: – Cześć stary, co ty tu robisz? Sprzedajesz arbuzy? – Nie. Jestem na wybiegu i demonstruję francuską modę! To był student z naszej uczelni, o rok młodszy ode mnie. – Czego chcesz?– niemiło go zapytałem. – Chcę kupić arbuza. – Którego chcesz? – Tamtego dużego. Podałem mu arbuza, na który wskazał. – Ile? – Nic. Bierz go i wynoś się stąd! A piśniesz słówko… Pamiętaj, nie widziałeś mnie i koniec. – Dobra, dobra, nikomu nie powiem. Po takim prezencie! Cześć! Dziękuję za arbuz. Dzień był słoneczny i ciepły. Ludzie byli w dobrym humorze i chętnie robili zakupy. Wszystko szło nam dzisiaj na rękę. Po raz któryś pan Markos wyciągał z kieszeni kolorową paczkę banknotów i z nieopisaną przyjemnością przeliczał nasz zarobek. Zostawiłem go na chwilę samego i poszedłem zadzwonić do rodziców z budki telefonicznej. Gdy powiedziałem, że wieczorem przyjadę do nich, nadzwyczajnie się ucieszyli. Wróciłem do naszego stoiska i wybrałem największy arbuz.Ważył szesnaście kilogramów. – Dla moich rodziców.– wytłumaczyłem. – Dobrze pan robi – pochwalił mnie pan Markos.– O rodzicach trzeba zawsze pamiętać. To są najbliższe osoby w życiu każdego człowieka. Niech pan poczeka, może znajdę jeszcze większego. – Nie trzeba większego. Wystarczy taki. Po południu klatka z arbuzami była prawie pusta, gdy na dziedziniec targowiska wjechały aż trzy ciężarówki. – Dzięki Bogu! – westchnął pan Markos.– Mieliśmy szczęście! Zgadzałem się z nim w stu procentach. Tak, faktycznie mieliśmy szczęście, że uniknęliśmy ostrej konkurencji i trafiłyśmy na wysoki popyt. Podczas gdy ciężarówki rozładowywały swój towar, ludzie nadal podchodzili do naszego stoiska. – Nie ma pan znajomych w mieście? – zapytałem. – Mam kuzyna. – Niech pan bierze te dwa ostatnie arbuzy i zaniesie je swojemu kuzynowi. – Ma pan rację. Wszystkich pieniędzy świata nie zarobimy, a kuzyn na pewno ucieszy się. Podzieliliśmy zarobioną kasę na dwie równe połowy i po mocnym uścisku dłoni rozstaliśmy się do poniedziałku. Z kocami i arbuzami pan Markos wyruszył do przystanku tramwajowego, a ja zatrzymałem taksówkę i pojechałem do domu. Gdy ojciec podejrzanie popatrzył na moją świeżą opaliznę i olbrzymi arbuz, który z ulgą opuściłem na podłogę, bo już nie byłem w stanie trzymać go w rękach, musiałem coś wymyślić. – Wczoraj byłem z moją klasą na wycieczce. Opaliłem się strasznie. A tego arbuza kupiłem dla was po drodze na rynku centralnym. – Synku! – w odpowiedniej chwili zjawiła się matka i rozładowała napiętą atmosferę. – Boże! W życiu nie widziałam takiego dużego arbuza. Nie mogłeś kupić mniejszego? Po co takie wydatki? – Mniejszych nie było – powiedziałem. Razem zjedliśmy obiad, a po obiedzie ojciec pokroił w kuchni arbuz na cztery części i jedną z nich przyniósł na tacy do stołu. – Popatrzcie, jaki czerwony! Naprawdę potrafisz wybrać dobrego arbuza.– cieszył się ojciec. W tej chwili, bez względu na to, jak rodzice zareagują na sensacyjną wiadomość, zdecydowałem się pochwalić swoimi arbuzami, które wyhodowałem własnymi rękoma i które poszły na miejskim targowisku jak świeże bułeczki oraz jak sporą kasę na tym zarobiłem. – To mój arbuz – powiedziałem poważnym tonem i popatrzyłem na twarze rodziców. – Był twój, teraz jest nasz wspólny – roześmiał się ojciec. – Powiedziałem, że to mój arbuz – powtórzyłem jeszcze raz. – Nie kupiłem go. Sam wyhodowałem. Razem z jednym panem, który ma na imię Markos. – Tak. Opowiadałeś kiedyś o nim – przypomniała sobie matka. – Sam wyhodowałeś taki duży arbuz?– zapytał ojciec. – Wyhodowałem trzy tony takich arbuzów. – Aż tak dużo!? I co z nimi zrobiłeś? – matka była pod wielkim wrażeniem.– Synku, ależ skąd wiedziałeś, jak to się robi? – Nauczyłem się. A arbuzy z panem Markosem dzisiaj sprzedaliśmy na targowisku. – Całe trzy tony? – z niedowierzaniem zapytał ojciec. – Tak. Sprzedawały się jak świeże bułeczki. Nieżle na tym zarobiliśmy. – Moje gratulacje! – ojciec poklepał mnie po ramieniu. – Zobacz, moja droga, jakiego dorosłego i mądrego syna mamy! W oczach matki pojawiły się łzy radości. Do diabła! Oczekiwałem od ojca zupełnie innej reakcji. Myślałem, że zacznie mi opowiadać, jakim mam być inteligentnym człowiekiem, a on był cholernie dumny ze mnie. Coś tu mi nie grało. Gdy zapytałem go, dlaczego zmienił swoje zdanie i nie robi mi wyrzutów, powiedział: – Chodziło mi o sposób myślenia i wartości moralne. Że nie wszystko w życiu jest na sprzedaż. Rozumiesz? – Czyli, nie potępiasz mnie? – zapytałem jeszcze raz dla całkowitej pewności. – Ależ skąd!? Człowiek, który haruje na ziemi i swoją ciężką pracą zarabia na życie, jest godny podziwu. * Do wsi wróciłem w niedzielę wieczorem. Na przystanku autobusowym spotkałem pana Markosa. Wiedział, że wrócę ostatnim kursem i czekał na mnie. – Fajnie było, co?– zapytał podając rękę na przywitanie. – Nie każdy może pochwalić się takim doświadczeniem – zgodziłem się z nim. Pan Markos zaprosił mnie na kolację. Przy stole na zmianę opowiadaliśmy pani Siranusz i Wardui o naszych przygodach na targowisku. W poniedziałek znów musiałem iść do pracy. O pół godziny wcześniej niż zwykle wyszedłem z domu. Chciałem najpierw odwiedzić swoją działkę. To nie była już najpiękniejsza działka pod słońcem. Wyglądała zupełnie inaczej: opuszczona z potarganymi łodygami i liśćmi, ziała pustką w miejscach, gdzie kiedyś leżały duże pasiaste arbuzy… Czułem się współwinny za okropny stan, w którym znajdował się obecnie urokliwy niegdyś kawałek ziemi. Nie zdawałem sobie sprawy, że to co się stało z moją działką, było rzeczą zupełnie naturalną. Po prostu nie miałem duszy rolnika, żeby spokojnie zareagować i nie robić tragedii. No cóż, trudno z tym pogodzić się, gdy masz duszę poety. – Sorry, my friend! – powiedziałem cichym głosem, czując wyrzuty sumienia. Opuściłem się na kolana i pieszczotliwie dotknąłem dłonią suchej ziemi szarego koloru. – Bardzo, bardzo przepraszam! Już nigdy więcej nie posadzę niczego, a arbuzy będę sobie kupował na targowisku. |