![]() | Ferdynand Głodzik |
Urodził się 6 maja 1955 roku w Woli Zdakowskiej na Podkarpaciu. Ukończył Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W Gorzowie mieszka od 1986 roku. Ma na swoim koncie publikacje książkowe oraz artykuły z zakresu prawa finansowego. Od 2001 roku jego wiersze publikowane były między innymi w tygodnikach: „Przekrój”, „Angora”, pismach literacko kulturalnych, oraz w miesięczniku „Zdrowie Uroda i Życie” – wydawanym w Chicago. Członek Robotniczego Stowarzyszenia Twórców Kultury w Gorzowie Wlkp. „Winien i ma” Ferdynanda Głodzika To co pisze (w najnowszym tomiku) Ferdynand Głodzik to rodzaj wierszowanych felietonów. Przyjmujących perspektywę potocznego oglądu zjawisk, bez ich – tak powiedzmy – ideologicznej i aksjologicznej interpretacji. Wszystko jest równie śmieszne i absurdalne – lewica i prawica, parlament i rząd, unijne nadzieje i lęki, władza i ci, co jej służą. Śmieszne jest też tak właśnie urządzone państwo. Zapewne – taka jest profesja satyryka i jego posłannictwo, by się śmiać. (Andrzej Krzysztof Waśkiewicz, Gdańsk) Humor to (u Głodzika), na ogół sytuacyjny, na zasadzie jest sprawa; pojawia się zjawisko; co wynika z naszego dążenia do Unii z niezbornych rządów. Na przeciwnym biegunie poznajemy polska babę, polska kurę domową, polskie bohaterstwo, czy polskiego cwaniaczka. Ale jest też humor słowny. Odwołanie się do porzekadeł, hasełek, gdzie autor zakłada, że w uszach czytelników wybrzmiewa znana fraza i maksyma, po czym rozwija jej sens przekorny, sens aktualny, demaskatorski, jak tu: „Kraju mój przecudny! Partyjnych i duchownych”. (Jan Zdzisław Brudnicki, Warszawa) W obecnej sytuacji politycznej nadzwyczaj ciężko jest napisać coś dowcipniejszego niż rzeczywistość sama w sobie. Swój pierwszy tom wierszy Ferdynand Głodzik już MA. WINIEN nam w następnym zbiorze więcej satyry uniwersalnej i błyskotliwości językowej. Formy krótkie mile widziane. Beata Patrycja Klary "Własnym nosem" Ferdynanda Głodzika "Motywem zbrodni opowiedzianych przez Umberto Eco w „Imieniu Róży” było ukrycie przed potencjalnymi czytelnikami legendarnej Księgi Śmiechu. Powieściowi mnisi, zafiksowani w chorym fanatyzmie i rządzy władzy nad innymi, nie chcieli dopuścić, aby ktokolwiek dowiedział się, że śmiech jest czymś dobrym samym w sobie, a umiejętność radosnego i zdystansowanego patrzenia na świat to sprawa boska – a nie diabelska. Stąd łańcuch zbrodni wobec tych, którzy czytali Księgę Śmiechu lub choćby wiedzieli o jej istnieniu. Dlatego też inkryminowaną księgę ukryto, a w końcu spalono. Wszystko po to, aby móc poddać permanentnej kontroli życie wszystkich mieszkańców klasztoru, a także jego poddanych. Cała rzecz została oczywiście wymyślona przez pisarza. Jednak doskonale oddaje mechanizm zawłaszczania ludzkiej wolności przez fałszywy dogmat. Zagadnienie dotyczy wielu płaszczyzn życia – zaś nas interesuje głównie nawa literatury. Odpowiedź na pytanie: „Kto nam ukradł Księgę Śmiechu?”, to zarazem odpowiedź na pytanie: Dlaczego w skali całej polskiej literatury powstaje tak niewiele znaczących, a przy tym lekkich, przyjemnych w lekturze dzieł kupletowo-satyrycznych? Kto zatem ukradł Księgę Śmiechu współczesnej polskiej literaturze? Śmiem twierdzić, że złodziei jest dwóch. Jeden nazywa się „Strach”, drugi ma na imię „Hipokryta”. To oni zabijają wolność wewnętrzną pisarzy i stąd tak niewiele literatury rozweselającej i dydaktycznej zarazem. Zacytujmy za biskupem Ignacym Krasickim: i śmiech niekiedy może być nauką / jeśli się z przywar nie z ludzi natrząsa / i żart dowcipną przyprawiony sztuką / zbawienny kiedy szczypie a nie kąsa („Monachomachia”). Nie należy jednak pogrążać się w czcigodnym smutku po „świętej pamięci” humorze i swobodzie – mam na myśli wolność. Przed czterema laty na łamach „Pegaza Lubuskiego” 6 (35) w felietonie ukazującym syndrom Księgi Śmiechu napisałem: na naszym gorzowskim gruncie powstają przednie satyry dowodzące kunsztu i uczciwości intelektualnej autorów. Jakże się cieszę, że nie są to li tylko słowa. Oto w moich rękach znalazła się najnowsza książka poetycka gorzowskiego satyryka i kuplecisty Ferdynanda Głodzika „Własnym nosem” edytowana przez Wydawnictwo „Sonar Literacki” w Gorzowie Wlkp. i Związek Literatów Polskich Oddział w Gorzowie Wlkp. pod redakcją Krystyny Kamińskiej. Wydanie otrzymało podwójny prolog autorstwa Zdzisława Tadeusza Łączkowskiego i Jana Zdzisława Brudnickiego. Łączkowski komplementuje autora tomiku: ...te wiersze mają dobre serce. Podkreśla, że Ferdynand Głodzik wykazuje się obyciem literackim, nawiązując do klimatów wielkich polskich poetów uprawiających ten rodzaj (pozornie) lekkiej poezji satyryczno-kupletowej. Brudnicki docenia styl mentalny Ferdynanda Głodzika: wreszcie ktoś się odważył widzieć w ten sposób. W jaki sposób odważył się widzieć autor prezentowanego tomu? Można by teraz policzyć sylaby, zestawić rymy, dopasować do odpowiednich matryc – słowem teoria literatury, a dokładniej poetyka. Jednak powstrzymam się od, przyznaję, nie najciekawszych analiz. Ferdynand Głodzik to kupleciarz z krwi i kości, a to, że rymy u niego się zgadzają i wersyfikacja jest zgrabnie złożona, to po prostu zasługa jego talentu. Te pozornie lekkie, a zarazem melodyjne utwory ukazują ciepły, ale też krytyczny ciut, ciut dystans do zapoznanej rzeczywistości. Jak zauważył Łączkowski, ten poeta: „nikogo nie poucza”, jednak akcentuje te obszary naszych realiów, które, jego zdaniem, nie są do zaakceptowania: Chociaż się groszem publicznym szasta i górnolotne pomysły wspiera, to nadal chlubą naszego miasta zostaje stary, chudy literat. [Własnym nosem] Głosem jakby przyciszonym, bez krzyku, jakby patrząc przymrużonymi oczami zza swoich słynnych Głodzikowych okularów. Bo taki też ten Ferdynand jest. To człowiek skromny, cichy i pogodny, siedzi na przykład na promocji „Pegaza Lubuskiego”, oczęta zmruży, słucha, co mówią szanowni Twórcy, uśmiecha się… i myśli. Pewnie później z tego jeden czy drugi kuplet wyniknie. Aż strach się narażać. A dodać należy, że autor książki „Własnym nosem” jest spostrzegawczy i potrafi nawet wieszczyć. Tu wieszczył kryzys i, niestety, wywieszczył: Czerpiemy siłę więc mocarną, z tego co mamy za pół darmo; myśląc u czasów nowych proga, jak ta taniocha jest nam droga. [Tani wierszyk] Niby drobiazg, a jak celnie powiedziane – prawda? Głodzik jest bystrym recenzentem tego co słabe w systemie demokratycznym, przypomina mniej uważnym pt. Obywatelom, że obietnice polityków… to raczej tylko obietnice. Rzecz nie polega na tym, żeby krytykować dla krytykowania tylko. To byłoby poniżej poziomu tego satyryka. Uśmiechnięty, przypomina czytelnikowi jak nauczyciel nieuważnej dzieciarni o mechanizmach rządzących na przykład demokracją: Giną stresy, patologie i choroby, naszą chlubą jest kultura i oświata. Po recesji zapanuje znów dobrobyt! Poczekajcie jeszcze tylko cztery lata! [Od Buzka do Tuska] W tych satyrach nie ma głupawego rechotu klasy „B”, że się „baba wywaliła”. Mamy wyraźnie podejmowaną próbę definiowania tego, co staje się naszym własnym udziałem, i jeśli czasem nie chce się śmiać to dlatego, że uświadamiamy sobie, że świat obiecany miewa się nijak do świata, w którym żyjemy. A takie konstatacje to już filozofia. W tym przypadku podana w sposób zrozumiały i lekkostrawny dla zmęczonych codziennością umysłów. Obok aspektów społeczno-politycznych w omawianym zbiorze satyr i kupletów odnalazłem wiersz, który dowodzi romantycznej natury Ferdynanda. To wiersz o szewczyku, który – jak zrozumiałem – jest alter ego poety. Jaki ciepły jest ten literacki dyskretnie żartobliwy autoportret: Naprawiam pięty i podeszwy, przyszywam kliny oraz łatki. To jest ostatni taki szewczyk i nie ma drugiej takiej chatki. [Szewczyk] Romantyczny i marzący. O czym marzy nasz gorzowski autor? Jakie są jego pragnienia? Otóż swoimi marzeniami zjednuje serca czytelników, bo pragnie tego, czego chcielibyśmy chyba wszyscy: Nie było stłuczek, ni kolizji, patrol za nikim nie gnał w pościg. Kiedy nareszcie w telewizji usłyszę takie wiadomości? [Optymistycznie] Nasz pisarz to mieszczanin – z pewnością nie rewolucjonista. To uspokaja odbiorcę, nastawia pozytywnie do tej twórczości i do tego Autora, wszak większość z nas niezależnie od miejsca zamieszkania ma mieszczańskie dusze (nierzadko bywa, że drobnomieszczańskie). Nie można pominąć klimatów literackich, czyli wierszy, które autor zatytułował „według” Broniewskiego, Tuwima, Przybory i innych. Malkontenci będą siali zarzuty; ale, ale, przecież to przepyszna zabawa słowami. Malkontentom pojęcie „zabawa” jest obce ex definitione. My jednak sycimy się wariantami tekstów i pomysłowością Głodzika – ot co. Zbiór wierszy, satyr, bajek, kupletów, zabawy słowem w manierze wieszczów, które zaprezentował nam Ferdynand Głodzik w tomie „Własnym nosem”, jest obszerny. Cała książka liczy osiemdziesiąt stron. W powyższym szkicu mogłem pozwolić sobie na prezentacje wybranych fragmentów utworów i najistotniejszych, moim zdaniem, aspektów idei poetyckiej tego autora. Przewrotny to, ale i łaskawy dla czytelnika filozof – kuplecista. Oglądanie świata przez jego okulary to przyjemna i, bywa też wesoła, przygoda. Bo takie okulary są potrzebne. Patrzymy razem z Głodzikiem na ten świat i cieszymy się, że możemy to robić z jego pomocą, „dobrze, że ktoś odważył się widzieć w ten sposób”. " Marek Grewling Glebogryzarki Wpisane w wieczny kalendarz chronicznych niedomagań zapamiętale strzegą należnego miejsca w szyku Godziny wyczekiwań do upragnionych drzwi wypełniają im ponure licytacje v Pani to jeszcze nic vale ja to dopiero miałam żeby nie mój doktor już bym dawno ziemię gryzła Purchawka W parkowej alejce samotnie tkwi ławka, A pod nią pęcznieje młodziutka purchawka. Tam ziele lubczyku roznosi swe wonie, A do niej pleśniaków lgną całe kolonie. Łąkowych kolorów szeroki lśni dywan, Purchawka w kochankach przebiera jak w grzybach; Nadyma się, puszy, rozchyla łupinę, Aż pęka w swej tuszy i robi zadymę. Gdy chmury opadną, wiotczeje, zamiera, Gęstnieją jej zmarszczki, ciemnieje jej cera; Kolejny kochanek wzgardzony, opluty, Odwraca się od niej, odchodzi jak struty. Wiotczeją korzonki cherlawe i krzywe, Padają na ściółkę opieńki fałszywe; Wiatr rozwiał zapachy lubczyku i mięty, Na placu pozostał krowiak podwinięty. Rzewień Nie ulegnę pokusie, aby nazwać cię różą; moc magiczna tych kwiatów w wierszach dawno przekwitła. Takich rymów różanych jest stanowczo za dużo, a koledzy poeci znowu będą się chichrać. Cichym szeptem cię z kuchni wyprowadzę od garów, do ogrodu przy domu, gdzie czas lato rozlewa; będziesz smukleć na grządce, jako kwiat rabarbaru; co jak owies w podmuchach swoje wiechy rozwiewa. Tam pod liściem szerokim co od żaru osłania, wynajdziemy łodygę; mocną, długą, sprężystą; trochę będę nacierał, trochę będziesz się wzbraniać, aż sok tryśnie z łodygi i zaśpiewa w nas bliskość. Ty na desce kuchennej tę łodygę pokroisz, aż we wrzącej kąpieli miazgą buchnie aromat, by kompotem schłodzonym drobne smutki ukoić, popołudniem niedzielnym szarość prozy pokonać. Wysączymy ten kompot potem w cieniu altany; wiatr zamilknie w listowiu pośród licznych rozkrzewień; organizmy przyswoją naturalne szczawiany. a rzewnością lat wspólnych ukorzeni się rzewień. Kanikuła Gdzie gładkością cery pyszni się sałata, pod altanką można spotkać Deodata; tam pergole i rabatki, ścieżki, klomby; twardogłowi wytężają swoje głąby. Bób obleśny obłym strąkiem gąszcz rozpiera; mocniej, głębiej ciągle pragnie skorzonera, krągłym biodrem się rozpycha krzepka rzepa prenatalny brzuch wypina kalarepa. Pyszne dynie w słońcu marzą o laktacji, a Deodat chłonie każdy dzień wakacji; wszystko jawnie, widać teraz taka moda; pod sumiastym wąsem śmieje się Deodat. Anatomia miłości Myśl o tobie zżera noce i poranki, wypełniłaś w stu procentach moje tkanki. Ginę z żalu i tęsknoty jak pies zbity, nie wygrają takiej wojny leukocyty! Krew przemyka poprzez żyły i tętnice, skurcz blokuje moje gardło i tchawicę, stres potworny wszystkim członkom się udziela, protestują oskrzeliki i oskrzela. Ja goreję, a tyś wciąż nieporuszona, tonie w żalu jama brzuszna i przepona; nakręcone na miłosne chwile wzruszeń, żywiołowym ogniem pali się podbrzusze. Może skiniesz i wyświadczysz mi tę łaskę, trzeszczą kości długie, krótkie oraz płaskie. Mów! Cokolwiek by to było, zniosę mężnie, drgają mięśnie czworogłowe i okrężne. Chciałbym wierzyć w twą łaskawość i być pewnym, wyślij sygnał do gruczołów mych dokrewnych. Już nie mogę ani chwili czekać dłużej, niepokoi się tarczyca i podwzgórze. Nie bądź głazem, okaż wreszcie uczuć krzynkę, uradujesz mi nadnercze i szyszynkę! Czy uważasz, że wyłącznie z mojej winy zawaliłaś ten egzamin z medycyny? Królewskie szczytowanie Gdy się skończyły boje szachowe w popołudniową sobotę, pod nieobecność żony – królowej, gońcem wysyła król notę: Królowa wyszła, nie ma jej w domu, temat zatrzymał ją babski, a my możemy - tu po kryjomu - urządzić szczyt państw arabskich. Konik wyskoczy zaraz po flachę, wspólnie walniemy więc halbę bo dbam o nasze – jakem jest szachem - stosunki bilateralne! Wnet popłynęły długie oracje oraz biesiadne uciechy, liczne fortele i kombinacje, że niech się schowa Alechin! Wraca królowa niespodziewanie, przerywa ważką naradę; na bladym niebie majaczył ranek - Już ja wam zrobię roszadę! Sięga zza pieca masywną lagę, wywija ręką i krzyczy: Pić ci nie wolno, bo masz nadwagę oraz początki cukrzycy! Król dał się zważyć smutny jak burak, z ukosa zerknął na żonę, bo wprawdzie z niego ciężka figura, lecz przy królowej jest pionek. Reforma szachów Mówicie o szachach, może to są bzdury, ale jakieś dziwne mają te figury. Warto im się przyjrzeć uważnie, ażeby zreformować szachy pod nasze potrzeby. Choćby taka wieża: stoi jak na straży, wicie rozumicie to się źle kojarzy, zaraz nam powiedzą te karły zaplute, żeśmy się od świata odgrodzili drutem. Albo nawet konik – popularny skoczek; dwa kroki do przodu, jeden krok na boczek, pozornie niegroźny, ale bądźmy ściśli, czemu on tak skacze i co sobie myśli? Goniec jest potrzebny, tu by się przydało, żeby mógł on chodzić raz czarno raz biało, spokojnie, dyskretnie, po cichu, na szagę, mógłby nam się bardzo przydać taki agent. Z hetmanem ten problem wygląda już gorzej: po co nam figura, która wszystko może? Do przodu, do tyłu, na ukos, na boki, a zresztą, to relikt minionej epoki. Pionków ma być dużo, nawet całe krocie, tylko bym skasował to bicie w przelocie. W przelocie, to może robić susy zając, a niby dlaczego oni bić się mają? Po co wieża, hetman, po co nam te konie? Zupełnie wystarczą król, pionki i goniec. My nie pozwolimy dmuchać sobie w kaszę, mamy szachy inne, ale za to nasze! |