debicki

Edward Dębicki

Urodził się 4 III 1935 r. w województwie stanisławowskim, na dawnych Kresach Wschodnich. W rodzinnym taborze spędził dzieciństwo i pierwsze lata młodości do 1953 r., gdy wraz z rodziną osiadł w Gorzowie. Od 1955 r. kieruje cygańskim zespołem artystycznym „Terno” jako kompozytor, aranżer, wirtuoz-akordeonista. W latach 90. ujawnił zdolności literackie. W 1993 r. wydał tom wierszy „Teł nango Bouben - Pod gołym niebem” w wersji dwujęzycznej (na j. polski tłumaczył Jerzy Ficowski) (Wydawnictwo „Albatros” w Szczecinie), zaś w 2004 r. w Warszawie ukazała się jego proza wspomnieniowa pt. „Ptak umarłych” (Wydawnictwo Biblioteki Narodowej). Książka uzyskała Honorowy Lubuski Wawrzyn Literacki i uznana została za najładniej wydaną w 2004 r. książkę lubuskiego autora. Drugie, nieco rozszerzone wydanie ukazało się w 2007 r. Obie książki zostały przetłumaczone na język niemiecki przez Karin Wolff. Edward Dębicki jest laureatem wielu nagród za twórczość szczególnie muzyczną i dokonania organizatorskie, przede wszystkim za Międzynarodowe Spotkania Zespołów Cygańskich „Romane Dyvesa”. Otrzymał m. in.: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, medal „Zasłużony dla kultury polskiej”, medal Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”, nagrodę Prezydenta Miasta Gorzowa – „Motyla”, tytuł honorowego obywatela Gorzowa, w plebiscycie „Arsenału Gorzowskiego” na „Pięćdziesiątkę ludzi kultury Gorzowa” zdobył pierwsze miejsce (1995 r.).

JAK ZOSTALIŚMY DĘBICKIMI
(Fragment powieści „Ptak umarłych”)
Latem wyjechaliśmy do Lwowa; na Zamarstynowie stał duży tabor ze szczepu Lowari, rosyjskich Cyganów. Zatrzymaliśmy się przy nich. Tak było weselej i bezpieczniej. Coraz częściej mówiło się, że Rosjanie chcą zamykać granicę z Polską. Po kilku dniach ojciec dokupił jeszcze jednego konia. Któregoś razu będąc na jarmarku odnalazł Filipkę, ale bez babci, którą Filipka musiał gdzieś po drodze zostawić. Mówił, ze babcia ma przyjechać do Lwowa.
Nie mieliśmy żadnych dokumentów tożsamości. Ojciec dwoił się i troił, żeby zdobyć coś z polskim nazwiskiem. Po wielkich staraniach udało mu się za parę koni kupić od Cygana, Michaja Madziarowicza, dokumenty na nazwisko Dębicki. Od tej pory moi rodzice nazywali się Weres i Franciszka Dębiccy. Imiona dzieci pozostały prawdziwe, ale z ustaleniem dat urodzenia to była wielka improwizacja. Na Zamarstynowie staliśmy około miesiąca. Wszyscy Cyganie szykowali się do wyjazdu do Polski, lecz my nie mieliśmy konia. Mama codziennie chodziła na jarmark wróżyć. Ojciec jako znawca zarabiał na faktorstwie przy koniach. My zostawaliśmy sami, tylko pod opieką Tanki. Codziennie jedliśmy razowy chleb i piliśmy świeże mleko kupowane od gospodarza. Z dnia na dzień wyglądaliśmy lepiej, zaokrąglały się nasze buzie, dostaliśmy nawet niewinnych rumieńców. Po kilku dniach ojciec kupił konia.
- Nie jest on dobry do dalekiej podróży — narzekał — ale pomału zaciągnie nas na granicę.
Kiedy byliśmy już prawie gotowi do wyjazdu, ja, Tańka i wycho-wanica starego Kazia Waszkiewicza, Danka, wybraliśmy się do Lwowa na bazar. Chodziliśmy od stoiska do stoiska oglądając wszystko. Jakiejś przekupce wydaliśmy się podejrzani. Jak zorientowała się, że jesteśmy Cyganami, zaczęła krzyczeć, że jesteśmy złodziejami i przyszliśmy okradać jej stragan. Natychmiast zjawiła się milicja i nie pytając o nic zabrała nas do komisariatu. Próbowaliśmy po drodze wytłumaczyć, że nie jesteśmy złodziejami i nie mieliśmy zamiaru niczego ukraść. Nie chcieli nas słuchać. Jeden tylko rzucił:
- Będziecie się tłumaczyć w komisariacie.
Gdy znaleĄliśmy się juz w budynku milicji, kazali nam usiąść w rogu pod ścianą na drewnianej ławce. Siedzieliśmy przestraszeni ponad pół godziny. Nikt nie interesował się nami. Jak jakiś milicjant wchodził, to patrząc na nas uśmiechał się. Pewnie z naszych przestraszonych min tak się śmiali. Wreszcie zjawił się komendant i zapytał dyżurnego:
- Co to za dzieciaki?
- To Cyganie. Chcieli coś ukraść na bazarze.
- Oj, za to zamkniemy was do ciupy — zaśmiał się.
Ja ze strachu zacząłem majtać nogami. Pod ławką stało kilka glinianych dzbanków z mlekiem dla zatrzymanych ludzi. Niechcący uderzyłem nogą w jeden z nich, dzban się rozbił i wylało się z niego całe mleko. Jak komendant to zobaczył, zaczął krzyczeć. Potem dali nam szmaty i kazali powycierać podłogę. Kiedy skończyliśmy, powiedzieli, że mamy się wynosić. Ledwie znaleĄliśmy się na ulicy, zaczęliśmy uciekać jak oparzeni.
- Wsiadajmy do tramwaju - wysapała Tańka — to szybciej będzie my na tej ulicy, z której najbliżej będziemy mieli do Zamarstynowa. Wsiedliśmy do pierwszego tramwaju, który nadjechał. Pieniądze na bilety mieliśmy, ale był taki tłok, ze nie mogliśmy dostać się do środka, tylko staliśmy na stopniach. Nie ujechaliśmy daleko, na pierwszym przystanku zatrzymała nas kontrola i z powrotem zaprowadziła na milicję, ponieważ na stopniach nie wolno dzieciom jeĄdzić i za jazdę bez biletów. Kiedy ten sam komendant zobaczył nas ponownie, roześmiał się i powiedział:
— O, to z was dobre ptaszki! Jeszcze nie zdążyliście zrobić kilku kroków, a już milicja z powrotem was przyprowadziła. Teraz za mknę was, aż wasi rodzice zapłacą za was karę. Dopiero wtedy was puścimy.
Dziewczyny zaczęły płakać. Komendant przyglądał się nam, a po chwili zapytał, czy umiemy śpiewać i tańczyć. Odpowiedzieliśmy chórem, ze tak.
— To pośpiewajcie i potańcujcie - polecił.
Ja zacząłem grać na brodzie — lewy kciuk oparłem o brodę, mały lewy palec przytknąłem do prawego kciuka, a pozostałymi palcami wachlowałem, wydając przy tym dĄwięki, Danka śpiewała, a Tańka tańczyła. Po tym występie wypuścili nas. Gdy wróciliśmy do namiotów, to od rodziców tez dostaliśmy burę za to, że chodzimy sami do tak dużego miasta.

Pod gołym niebem

Na cygańską drogę
gwiazda już dziś nie spada.
Na cygańskiej drodze
nikt nie woła nikogo.
U cygańskiej drogi
czas pozacierał ślady.
Na cygańskiej drodze
wyrósł młody las.
Smutek cygańskich dróg
usnął pod gołym niebem,
wiatr cały
jeszcze tam tańczy po nocach.
Świetliki ognistookie
na drżących liściach się jarzą,
tam kiedyś cyganięta
chwytały w ręce ich blask.
Nie ma cygańskiej drogi,
zginęła w lasach głębokich,
nie ma cygańskiej drogi
srebrzonej księżycem na nowiu.
Przepadła cygańska droga,
trawa okryła ją gęsta.
Cygańskie wozy próchnieją
pod obcym płotem.

Gwiazda

Powiadają mi ludzie –
szukaj swojej gwiazdy.
Jest ich tyle na niebie,
co piasku na drogach.
A po co mam jej szukać?
Ona i tak moja.
I po co wypatrywać,
czy wielka, czy mała?
Powiadają, że kiedy
opada na ziemię,
ktoś umiera, ktoś umrze,
ktoś oddaje duszę.
Nadejdzie kiedyś chwila
i gwiazda odnajdzie mnie sama,
przyleci, zajrzy w oczy
i powie mi – witaj, dzień dobry!

Zimny wiatr
Zimny wiatr objął mnie,
ledwo bije
serce moje zmarznięte.
Czego ode mnie chcesz,
zimny wietrze?
Czy nie poznajesz mnie?
Ja, Cygan wychowany w lesie,
dziś w mieście mam mieszkanie.
Panowie z lasów wygnali mnie,
nie pytali nikogo,
zamknęli mi moje drogi.
Nie gniewaj się, wietrze,
już nigdy nie pojadę z tobą,
sił we mnie mniej z każdym dniem.
Moje białe włosy
całuje starość.