Marek (Lobo) Wojciechowski | |
Urodził się 13 I 1959 r. w Nowym Tomyślu. Ukończył Szkołę Chorążych Wojsk Inżynieryjnych we Wrocławiu. Od 1980 r. mieszka w woj. lubuskim 15 lat służył w skwierzyńskim garnizonie. Od 1995 r. jest emerytem wojskowym, od 1999 r. mieszka w Gorzowie. Doświadczenia i warsztat poetycki zdobywał na portalu internetowym „Nieszuflda”. Piosenki z jego tekstami „Nocne ćmy” i Tak, to koniec” wykonuje zespół „de mono” na płycie„Siedem dni”. Członek RSTK w Gorzowie. Jego wiersze publikowane były w lokalnych pismach kulturalnych, np. „Pegaz Lubuski”, „Pro Libris”. W 2006 r. ukazały się w Gorzowie dwie jego książki poetyckie: „Z wędrówek po okolicy” i „Suplement”. W 2009 r. Wydał trzecią książkę poetycką pt. „ektoplazma. Wysokie okno Miasto jest obce, zajęte sobą, rozbite na sto – kilkanaście tysięcy problemów. Ostatniej doby przybyło cztery, ubyło dziewięć. Ci mają spokój, grabarz robotę. Się kręci. Cmentarz rozrasta się jak grzyb, tętniąca narośl. Miejsce corocznych pielgrzymek i granitowego odkupienia winy. Kto należy do kogo? Miasto z okna jak suto zastawiony stół dla wciąż głodnego ścierwojada. Okno patrzy za mnie. Czasem woła ptakiem, skowytem psa, alarmem czyjegoś samochodu. Z góry wszystko nabiera sensu. Zamykam drzwi, nie przyjmuję żywych, ni martwych. Nocą szukam siebie po kątach, patrzę na twój portret – puste ramy na ścianie, pielęgnuję stany lękowe. waga, wyważanie Bierze ze sobą latarkę, kiedy idzie nocą. Gąsienice dróg są czernią wśród czerni, kręgi światła – białe kratery. Tyle kolorów, ile pamięci. Kręcą go skręty, jak inne pozory nowej epoki (łapać czarno–białe, to tracić dystans). Lepiej tak: idąc, puszcza przed sobą światło. Latarka jest smyczą. bardzo smutne Yeti Gramolisz się w milczeniu do miejsc tylko swoich. Przestrzeni zawinięte dywany osaczają, jak ronda kapeluszy. Oko kaleczy się w perspektywie drutów, jak zapory otaczających każdy wolny skrawek ciebie. Góry nawet, jak szachownice poprzecinane śladami zmarłych, strąconych na ziemię aniołów w goglach. własne szczyty niezdobyte dotąd. Miejsce twoje, przystań. Twarz w lustrze, przedwczoraj ludzka jeszcze, dzisiaj skurczona do miary czasu, ucieczki, szuka swojej enklawy wśród najbardziej niedostępnych słów. pogoda wszędzie taka sama Powietrze o konsystencji szarego kisielu. Skóra spierzchnięta żarem pije wodę z wnętrza. Przedmioty tracą kanty, jakby wahały się, czy trwać. Muzeum potyka się o własne śmieci sprzed wieków. Gdyby rozwalić mury, rozpełzną się do swoich grobów. Asfaltowe rzeki płyną do Rzymu. Turyści dzielą się na uczestników kolejek: białe, czarne, skośnookie. Ktoś rysikiem pomazał niezły kawał płótna na ścianie. Głośno krzyczy roznosiciel gazet. Przenośna historia nasiąka niżem znad Irlandii. Znad wysp. grając powoli, ostrożnie Wyśpiewaj sobie ciszę, tę która dzwoni w samotności. Teraz stwórz dĄwięk pierwszy ja. Graj nieśmiało, małym palcem na szybie, zduś w popielniczce. On będzie kłębkiem dymu, coraz mniejszym. Potem otworzą się pojedyncze nuty my. Są rzeczy które są i te, których nie ma. Nie wjeżdżaj mi do głowy tą ciężarówką. Mówię małe słowa, do zabrania w pudełku zapałek. Rzeczy które są, są lepsze od tych których nie ma. Można ich dotknąć, pogłaskać jak kota. Słońce w lusterku oswojone, jak kaktus w doniczce. Ty w okruchach pamięci, malutki, wartość jednej pauzy. Jak będziesz śpiewał w ciemności? Wirtuozeria dnia powszedniego, jak chleb. Nie z każdego życia da się stworzyć symfonię, czasem wystarczą rzeczy, które są. Małe, śmieszne nutki, twoje własne. Tak mieć. w półcieniach Zachód słońca - jątrząca rana między światłem a mrokiem. Brzeg dzieli światy na ostatnie bastiony: to ziarenko piasku, to już suchy ląd. Na molo sylwetki wyprane z kolorów, papierowi bohaterowie widokówek z wakacji. Kolejne wydmy wahają się, czy zarastać trawą, czy wtopić się w fale. Na razie dają oparcie nogom, ślady stóp jak niedbały ścieg na suknie. Latarnia kroi noc na plastry. W świetle krążą oślepione ptaki, my w cieniu szukamy swych dłoni. Noc kradnie resztki światła, zmienia twarze w maski. Czas wilków, szybciej oddychasz, wydłużasz krok. Nad nami sowa z chrzęstem pożera mysz, w świecie obok kraby w ciszy rozszarpują rybę. archeolog Pośród zmurszałych myśli, wśród szkieletów wiary, która nie wystarczyła, by wstrzymać upadek, wśród ksiąg: o magii, sztuce, zapładnianiu owiec, teorii wojen i gier wszelkich, pełnych starych, zawiłych wzorów, pośród resztek strojów, które broniły nagie ciała przed mrozem i okiem innych ciał (teraz leżą jak puste kokony lub całuny pogrzebne, z braku właścicieli pozbawione potrzeby i sensu). Wśród setek nieistotnych i istotnych rzeczy. Gładzi je, pieści wzrokiem, dotyka ostrożnie, próbuje dopasować poszczególne kadry, utworzyć spójny obraz. Żmudna, ale ciekawa praca. Jeden z ostatnich Mędrców w tym pochodzie dziejów, które szczyty zmieniły w morza – morza w szczyty. W starożytnym języku, pokrytym patyną, zwany Szczurem Wędrownym – Rattus Norvegicus. |