![]() | Krzysztof Ansilewski |
Urodził się 27 VIII 1951 roku w Szczecinie. Tam ukończył edukację podstawową, średnią i studia medyczne na Wydziale Lekarskim Pomorskiej Akademii Medycznej. Do 1982 roku pracował w Klinice Kardiologii w Szczecinie, następnie przeniósł się do Myśliborza, gdzie mieszka i pracuje do dziś, aktualnie w medycynie otwartej. Aktywnie uprawia windsurfing, żeglarstwo, snowboard i lotnictwo. Językiem francuskim i angielskim posługuje się swobodnie, niemieckim w stopniu umiarkowanym. Po roku 2000 pod kierunkiem nauczycieli podjął systematyczne studia z zakresu teorii muzyki, w szczególności harmonii i kompozycji. Komponuje drobne formy na gitarę. Od wielu lat jest regularnym gościem sal operowych. Literatura stanowi główny obszar jego zainteresowań, zarówno piękna, jak i eseistyka. Kilkadziesiąt lat obcowania z książkami spowodowało zgromadzenie dużej podręcznej biblioteczki, z której płynące pożytki dają się zauważyć w jego warsztacie pisarskim. Zapewne każdy, kto żyje w otoczeniu książek, prędzej czy później dojdzie do wniosku, że i on mógłby spróbować. W wypadku Alskiego były to próby ponawiane od okresu szkolnego co jakiś czas, do niedawna niemal każdorazowo przez samego autora dyskwalifikowane. Były to formy raczej drobne, próby opowiedzenia dłuższej historii z reguły kończyły się niepowodzeniem. Bezpośrednią inspiracją do wytrwania w zamiarze stworzenia skończonej narracji powieściowej była lektura „La carte et le territoire” Michela Houellebecqa, którą czytał jesienią 2010 roku, zaraz po wydaniu. Powieść zatytułowaną „Za dużo miłości” rozpoczął w grudniu tego roku, ukończył w maju 2011. Została wydana w listopadzie. Drugą powieść, zatytułowaną „Prezent”, a będącą po części kontynuacją opowieści zawartej w pierwszej, wydał w grudniu 2012 roku. Już te dwie powieści były podstawą, że z rekomendacją prezesa ZO ZLP przyjęty został przez Komisję Kwalifikacyjną w poczet członków ZLP. Trzecią (2014 r.), o tytule „Sherry” wpisał się chyba na dłużej w gorzowskie środowisko literackie. Czwarta powieść – „Test ciążowy”, piąta – „Mowa pogrzebowa”, potem „Trzecie oko” i wreszcie „Magrodden” (wyd. Atena, Poznań2018) uczyniły go pisarzem, na którego książki czekają wydawcy i czytelnicy. Pod koniec 2019 roku to samo poznańskie wydawnictwo firmuje kolejną powieść Alskiego pt. „Ekosystem”, w której autor wykorzystał skutecznie zawodową wiedzę medyczną z pasją odkrywcy mechanizmów rządzących mikro i makroświatem człowieka. Chętnie uczestniczy w spotkaniach autorskich, bywa na promocjach czasopisma „Pegaz Lubuski”, dla którego pisze felietony wstępne. Prowadzi blog www.alski.pl, na którym zamieszcza eseje i fragmenty swoich aktualnie pisanych książek, które poddaje ocenom ich przyszłych czytelników. PYTANIA WYDAWCY DO JERZEGO ALSKIEGO, AUTORA POWIEŚCI ROMANTYCZNEJ PT. „ZA DUŻO MIŁOŚCI”I.K.SZMIDT: Romantyczna? To o na pewno o miłości. Ale jeśli mam wątpliwości to je rozwiej i od razu powiedz, o czym właściwie jest ta powieść?JERZY ALSKI: Wywołany do tablicy postaram się sformułować odpowiedź, ale nie na pytanie: o czym ta powieść jest, a jaka i o czym miała być w zamyśle. Takie założenia przyjąłem na samym początku: po pierwsze, miała być ładna. Po drugie, miała się dobrze czytać. Po kolejne, nie miało tam być złych ludzi, przemocy i wszystkiego tego, czym epatują nas codziennie wieści ze świata. Nie miało być tragedii, krwi, łez – a jeśli już, to nie dlatego, że ktoś napotkał zło, tylko dlatego, że pewne zdarzenia albo nas przerastają, albo są nieprzewidywalne i kiedy się zjawią, to one nami rządzą, to one nas prowadzą i nie zawsze tam, dokąd byśmy chcieli. Dlatego, że nawet dobro niekiedy występuje w przebraniu, obracając się przeciwko nam samym. Po kolejne: nie miało tam być miejsca dla wulgarności i wulgaryzmów, pospolitości, brudu, tego wszystkiego, czym literatura współczesna uwodzi czytelnika, myśląc, że jej się to udaje. Nie miało tam też być całej tej, w gruncie rzeczy błahej, współczesności, z polityką, lewakami krzyczącymi, że im się należy, prawakami łupiącymi kogo się da, demonstracjami, pokrzykującymi mniejszościami, bezrobotnymi, nadmiernie zapracowanymi, z całym tym zgiełkiem, w którym żyjemy na co dzień. Nie miało tam być fałszywie i byle jak pojmowanego patriotyzmu, zaściankowości, ksenofobii, uprzedzeń, wszystkich rasizmów, faszyzmów i reszty -izmów, które nie tylko nie są interesujące, lecz w moim mniemaniu zubażają nas, jeśli nie poniżają, a też wydają się groźne dla istoty naszego człowieczeństwa. I.K.S. To brzmi zachęcająco, ale jednostronnie. Kto wie, czy przeważająca liczba ludzi sięgających po książki oczekuje właśnie tego, o czym nie chcesz pisać? J.A. Przede wszystkim ta historia miała być pozytywna (to straszliwie banalne słowo, ale w miarę trafne). Miała być o tym, że żyjemy w Europie, w której nie ma granic i – jak w średniowieczu – można ją przejechać od krańca do krańca praktycznie bez dokumentów, że bohaterowie bywają w Berlinie, bo jest on blisko leżącym, ciekawym miastem i jest to powód, aby bywać w Berlinie, a nie w Poznaniu na przykład. Że tak samo można spędzać wakacje na Mazurach, co w Dolinie Loary. Że nigdy jeszcze dobra kultury nie były tak dostępne – wystarczy kliknąć, aby za pośrednictwem Second Life znaleźć się na przykład w Zwingerze. Że tu, na tym kontynencie, wszyscy mają wodę, na życzenie ciepłą. Że, właściwie nie bardzo wiadomo dlaczego, wszyscy tak straszliwie narzekają i są nieszczęśliwi. Postawa, pozornie żywcem wyjęta z Voltaire’a, ale niewiele mająca wspólnego z Kandydem. Historycznie rzecz ujmując, w takiej właśnie Europie żyjemy. I.K.S. To nieco utopijna wizja. Ludzie są podzieleni na bogatych i biednych, mądrych i głupich, zdrowych i chorych. Bohaterowie twojej powieści należą do tych, którym los sprzyja bardziej. J.A. Bo takie osoby też żyją wśród nas i wcale ich jest niemało. Bohaterowie sami sobie narzucają pewne wysiłki zmierzające do doskonalenia się w określonych umiejętnościach i niekoniecznie dla zysku. Robią to z ciekawości, czy dadzą sobie z tym radę, czy podołają. Ciekawią ich możliwości samych siebie. I nie jest to sfera hermetyczna, każdy może się wielu rzeczy nauczyć, nauka jest obecnie dostępna i niedroga. Bohaterowie pracują, wykonują użyteczną pracę, odpowiednio opłacaną. Zwróć uwagę, żadne z nich nie narzeka, że zarabia za mało. Jeśli poszukują większych dochodów, to nie dla nich samych, a z innych powodów, moim zdaniem ważniejszych. Tu przykładem jest epizodyczny Jarek. Można mieć pretensje, że ustawiłem głównego bohatera na poziomie relatywnie wysokim ekonomicznie, ale on ma pięćdziesiąt lat i doszedł do biegłości zawodowej, która pozwala mu na nieco swobodniejsze finansowo życie. Ale przecież bez ekscesów. Tysiące ludzi wybierają egipskie plaże, a że on woli katedry? Jego wybór. W żadnym miejscu nie napisałem, że wybiera lepiej. Napisałem, że wybiera inaczej. Bo taki wybór też jest możliwy. Bywają w filharmoniach i operach. Bo ten świat też istnieje. We współczesnej kulturze jest miejsce na wszystko. Oglądają, zwiedzają rozmaite zabytki, dużo rozmawiają o przeszłości, odległej i bliskiej. Historia stanowiła osobny problem. Postawiłem na pewną ahistoryczność historii. Wszystkie zdarzenia są równoczasowe i nie odległość czasowa od współczesności stanowi o ich znaczeniu. Coraz większa ilość ludzi żyje lepiej i nie ma co krzyczeć, że jest źle. Jest lepiej i wystarczy starać się, żeby nadal było coraz lepiej. Pozytywne wynika z pozytywnego, z negatywnego wynika doprawdy niewiele. Są i wojny, wspomnienia o wojnach. Ale bez krzyczenia o winie, bo jakżeż krzyczeć o winie wtedy, kiedy na tym kontynencie przez kilka tysiącleci historii zapisanej i Bóg wie przez ile tysiącleci, o których żadne relacje nie pozostały, wszyscy bili się ze wszystkimi, wszyscy byli kiedyś wygranymi i kiedyś przegranymi. Historycznie każdy wśród swoich przodków znalazłby i katów, i ofiary. Jesteśmy tacy sami, kiedyś wygrani, kiedyś przegrani, ci zabijani i ci, którzy kiedyś zabijali. Tak próbowałem napisać. Wyzwoliliśmy się z tego, za cenę straszliwą, ale zwróć uwagę, nawet w koszmarze drugiej wojny światowej wspomnienia cioci bohatera nie są czarne. I, co ważne, w jej wspomnieniach ludzie nie dzielą się na narody. Dzielą się inaczej. I.K.S. Tło akcji prosi o trochę więcej współczesności w realu... J.A. Bohaterowie nie uciekają od współczesności. Poczynając od spotu, który ocieka nowoczesnymi gadżetami, demonstrując czytelnikowi objawy radosnego, pierwotnego zdziczenia, ale że zacytuję niedokładnie „w żadnym wypadku nie rezygnując z atrybutów cywilizacji, tak przecież zabawnych”. W czasie, w którym rozgrywa się akcja powieści, Skype nie był jeszcze aż tak popularny jak dzisiaj, a jest już wtedy jednym z podstawowych narzędzi komunikacyjnych dla bohaterów. Krzysztof kradnie pliki w sieci, zjawisko absolutnie powszechne dzisiaj, kradnie „Koncert tyrolski” Glassa, tak samo dostępny jak nagrania heavymetalowych kapel, posługując się eMule i narzekając na Torrenty. Przez sieć zamawia bilety do opery, w sieci jest obecny co chwila, uważając ten świat za równie realny co ten obok, na wyciągnięcie ręki. Bohater upala się jointami, poszukując pokrętnych stanów świadomości, bohaterka ma w swoim życiorysie okres amfetaminowy – i co z tego? Taki jest współczesny świat wokół nas, z wszystkim, co dobre i dobre mniej, ale budzące zaciekawienie. Pigułki antykoncepcyjne, które bohaterka bierze i które w pewnym momencie brać przestaje, pozwalają obojgu na nader kolorowe życie erotyczne, bez oglądania się na konsekwencje – szczegół też nie bez znaczenia. Dziwaczna filozofia bohatera, już zupełnie krótko. Jej streszczenie znajduje się w komentarzu do Tintoretta, przypisie dotyczącym Teilharda de Chardin i ostatnim zdaniu powieści. Zło nie jest złem, dopóki pozostaje niezamierzone, dopóki nie jest zmyślone. Po to, aby chęć naprawy krzywdy, która się w końcu zawsze jakaś staje, dominowała nad poczuciem winy, po to, aby łatwiej było wybaczać, może po to, żeby przyjaźni było coraz więcej, a nienawiści coraz mniej. Bo ludzie są dobrzy, naprawdę dobrzy, tylko czasami mówią coś innego. I.K.S. Pozostaje warstwa, nazwijmy to, pewnego eksperymentu z językiem, tu czytaj: językiem polskim. J.A. Jeśli temat wydaje ci się interesujący, opiszę to kiedyś bardziej szczegółowo. Tutaj ograniczę się do pojedynczej myśli. Było dla mnie niezwykle zajmującym obserwować powstawanie tekstu, który, poruszając się w obszarze od wysublimowanych apollinizmów po trangresywne dionizja, pozostaje ciągle w obszarze języka, mam nadzieję, literackiego, rozumianego na sposób taki, jak go pojmowano w okresie wielkiej powieści, pozostaje, hm… ładny? Na zakończenie, wybacz, proszę, niemal nie do uniknięcia w takich sytuacjach, ocieranie się o wychwalanie własnego ogonka. Oboje, Krystyna i Ty, doskonale wiecie, ile Wam zawdzięczam i podziękowań moich nigdy nie będzie zbyt wiele. Ale obiecuję poprawę. Obiecuję napisać lepszą powieść, też dobrą do czytania. Rozm. Ireneusz Krzysztof Szmidt Pegaz Lubuski 2011, nr 4 (47) Za dużo miłości(fragment powieści)Pani kurator była punktualna. Tyle że kilka minut wcześniej Nali znowu zapiszczała. Siedzieli w kuchni, Nali na swoim krzesełku, nad sporą miseczką kleiku ryżowego, on na parapecie, starając się wydmuchiwać dym za okno. – Znowu palisz! – karcący głosik Nali. – Daj mi soku do ryżu. – Nie wolno – mruknął. – Powiem mami! Powiem mami, że tu paliłeś paperosa. Daj soku, daaaj! Nie zanęcaj siem nad sierotą! – Jaką sierotą? – zdumiony wypuścił papierosa z ręki. – I chcesz domek spalić! Daaaj soku, tato. Ja sierotka. – Dlaczego sierotka? – zapytał stanowczo. Pozbierał papierosa, zgasił i wyrzucił. – Bo taaak. Bo mami nie ma, a ty nie chcesz dać soku. To jest ohidne! – zjadła nastepną łyżeczkę. – Błe! – Dobrze, trochę. Wyciągnął butelkę Nalowego malinowego ulubieńca. – Kocham ci! – Nali radośnie patrzyła na buteleczkę. – Trochę – mruknęła po chwili. – Daj więcej. Oj! – zamarła z otwartą buzią. – Zdążem! – zeskoczyła z krzesełka i klapnęła na czery łapki. Złapał ją i zaniósł do łazienki. Odpiął pampersa. Nali nie zdążyła. I kiedy po raz kolejny przekomarzali się za pomocą wanny i prysznica, rozległ się dzwonek. – Poczekaj – przykazał maleństwu. Owinął ją ręcznikiem i podszedł do drzwi. – Kurator sądowy – usłyszał w domofonie. – Proszę wejść – zostawił drzwi otwarte i wrócił do łazienki. – Kto to? – pytające oczki Nali. – Pani z sądu – sięgnął po piżamkę. – Co to sąd? – Coś jak policja – mruknął. – Nawet jeszcze gorzej. – Puk, puk! – usłyszał. Wychylił się z łazienki. – Proszę wejść, na prawo. Dzień dobry. Córka trochę chora, właśnie kończymy kąpiel. – Mówi siem córeczka – zamruczała Nali. Roześmiał się. Zaniósł ją do łóżeczka, przykazał być grzeczną i wołać, gdyby się znowu zdarzyło. – Możesz nawet wrzeszczeć. Przedarł się jakoś przez dokumenty, dowody tożsamości, uzasadnienia, wszystkie „dlaczego” i „jak”, wyspowiadał się z żon i pierwszego dziecka, z dochodów, nieruchomości i ruchomości. Potem w miarę wiernie streścił historię związku z Natalią i tu pomyślał, że bardziej trafne byłoby użycie francuskiego liaison*), koniecznie, tak jak i poprzednio, dodając dangereuse **), choć z zupełnie innego powodu. Podzielił opowieść na akt pierwszy i drugi – tutaj pani kurator zadawała pytania niespecjalnie wiążące się ze złożonym przez niego wnioskiem – po czym przeszedł, miał nadzieję, że z wdziękiem, do Nali. Właśnie miał, dla ubarwienia historyjki, opowiedzieć o pytaniu, jakie Nali zadała mu na Isskoglu, kiedy skrzypnęły drzwi. Trochę skrzypnęły. – Dzień dobry, psze pani – to był wyjątkowo grzeczny i układny głosik Nali. Wdrapała mu się na kolana i z absolutnie niewinnym uśmiechem wpatrzyła się w panią kurator. – Natalka choruje – objaśnił, sam nie bardzo widząc związek miedzy grzeczniutkim maleństwem a chorobą – i dlatego zostaliśmy w domu. Grypa żołądkowa – dodał. – Mami, to znaczy Natalia, ma dzisiaj ważne rozmowy z promotorem. Pisze doktorat. – Aha – powiedziała pani kurator i coś zanotowała. Podniosła wzrok. – A… – Psze pani? – zapytała cichutko Nali. – Pani jest… z policji? – Nie! – pani roześmiała się. – Z coś gorszego? – indagowała dalej 14 Nali. – Też nie – teraz pani popatrzyła uważniej. – A dlaczego pytasz? – Bo… – Nali popatrzyła do góry, potem znowu na panią, trochę niepewnie. – Ale myśmy wszystko popszątali. Z tatem i z mami. I z Nobertem. I z jego mamą. To szkło, co siem potukło, też. – Opowiedz od początku – pani usiadła wygodniej, a jemu zrobiło się zimno. Jak Nali wyskoczy z piciem wina w piaskownicy… – Bo ja miałam urodziny i wszyscy przyszli i bawiliśmy się trochę i były lody i miałam torta też. Dużego. Dla wszystkich i on się trochę udeptał. Jeden kawałek – wyjaśniła i znowu popatrzyła na panią z niepokojem. – A potem to zrobiliśmy, no… bankieta! – Jakiego bankieta? – pani patrzyła, nieco zdumiona. – No… na podwórku zrobiliśmy bankieta. Nobert tak powiedział, a on ma dziadka, co się zna. – Kto to jest Nobert? – pani kierowała pytanie wyraźnie do niego. – Jej… – odwrócony znowu do góry buziak Nali i straszszszliwa groźba w oczach: tylko tak powiedz! – …kolega z przedszkola – dokończył. – Bardzo się lubią. Wnuczek mecenasa – podał nazwisko. Pani kurator uśmiechnęła się szeroko. – A co było dalej, na tym bankiecie? – pytanie do Nali. – Nooo, wesoło. Wszyscy się bawili w zabawy, a tato przywoził… – Nali na chwileczkę umilkła – różne prowianty. Potem się wylało, a jeszcze potem potukło. Ale wszystko wyzbieraliśmy. Naprawdę! – To miałaś świetne urodziny. Masz na imie Natalka, tak? – Też – oświadczyła Nali. Pani wyglądała na zaskoczoną. – Dlaczego też? – Bo ja mam na imię Nali – poinformowało dumnie maleństwo. – To jest figiel. Po estońsku. Bo ja jestem taty figielek! – podniosła znowu uśmiechnięty buziak do góry. Nieoczekiwany niepokój w jej oczach. – Oj! – Przepraszam – powiedział Krzysztof. Tym razem zdążyli. Nali, umyta i przebrana, trafiła na powrót do łóżeczka, a on wrócił do pani kurator. – Przepraszam – powiedział raz jeszcze. – Taka choroba. – Mam dwójkę dzieci – pani kurator składała papiery. – Nie musi pan wyjaśniać. Powinnam jeszcze z nią porozmawiać… Z pańską córką – podniosła wzrok – ale to chyba niepotrzebne. Ja wam życzę jak najlepiej. Cała sprawa chyba się szybko skończy – wstała. Krzysztof wstał też, podziękował grzecznie, odprowadził panią, wrócił do Nali. – Wygraliśmy? – zapytała uśmiechnięta, zdrowsza już bardzo wyraźnie, rozczochrana i błękitna Nali, jego Nali. Pokiwał z entuzjazmem glową. – Mhm! **) Niebezpieczny (związek) (franc.). Bohater snuje analogię do tytułu powieści Pierre’a Choderlosa de Laclos „Niebezpieczne związki”. Sherry(fragment powieści)Na placu przed kościołem był tłok. Ludzie wychodzili, przechodzili, stali. Słońce połowy maja to jak połowa słońca co chwilę chowająca się za chmury i wszyscy jakby nieprzekonani, że tylko tyle wiosna potrafi z siebie wykrzesać. Ktoś dotknął mojego ramienia. – Robert, moja przyjaciółka chciałaby cię poznać – jeszcze jeden dotyk. Szalenie miły. Agnieszka, ulubienica bywalców miejskiej biblioteki, potrafiąca wmówić analfabecie, że pokocha odczytywanie Księgi Piramid. Krótka kiecunia, zgrabne, aż proszące o dotyk nogi i… obok stała Sherry. Garsonka, spódnica do kolan… Patrzyłem z niedowierzaniem. Widziałem ją rozebraną, może w hipsterach, ewentualnie jakiś szaliczek na szyi? A tu garsonka i Sherry wewnątrz garsonki. Wyszliśmy z kościoła, jakby nie było… Z lewej strony za łokieć trzymał Sherry facet. Całkiem zwyczajny, a już wzbudził moją nienawiść, moją chęć zabójstwa, moje ja przeciwko jego ja. Pewnie to on z nią zasypiał, a ja z nią… Właściwie co? Oszalałem? – Robert – powtórzyła Agnieszka. – Skup się. – Obiad – powiedział facet. – Pamiętaj o obiedzie. Pierdol się – ruch warg Sherry stojącej przede mną. Facet stał trochę z tyłu, właściwie nie był taki zły. Oczywiście podgolony. Oczywiście rozstawiający nogi na zewnątrz, jakby rozpierał się w zewnętrzu, jakby musiał rozpychać się w świecie, bo jak on się nie rozepchnie, to świat jego upchnie. Taka maniera, jak widzi się to codziennie, można przywyknąć, ostatecznie. Oczywiście z zarysowanym nad rozpiętą marynarką brzuchem, symbolem lepkiego dobrobytu i jak sobie przypomniałem to wszystko lepkie i mokre tam, na polanie w lesie, cudownie lepkie i cudownie mokre… – Ziemniaki – powiedział facet. – Robert, przedstawiam ci… – Witam pana pisarza – facet wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem tę rękę. Tę, nie tą. A co miałem zrobić? – Moja żona czyta książki! – roześmiał się. Głośno. – Ziemniaki – powtórzył jeszcze raz, poklepał Lenę po tyłku i poszedł. Z jego punktu widzenia był to tyłek, zdaje się. – Przedstawiam ci moją przyjaciółkę, najlepszą przyjaciółkę. Z osób, które lubię, mógłbym stworzyć malutką piramidę i Agnieszka byłaby prawie na jej czubku. Spojrzałem na Sherry i wyciągnąłem do niej rękę. Stała jak poprzednio, minimalna fala ruchu przemieszczała się wzdłuż jej ciała. Poruszyła ustami, a ja odczytałem. – Umyj, kurwa! Cofnąłem rękę. Odniosłem nieodparte wrażenie, jakby wykrzykników w jej spojrzeniu było więcej niż jeden. – Chodźmy na kawę – powiedziała Agnieszka. W okolicach głównego zakrętu miasteczka jest kawiarenka. Taka tam… Ambicje na skalę tej akurat wyobraźni, tu i teraz. Montmartre to to nie jest, ale miła. Idąc do niej, rozmawialiśmy o niczym, jak pani sądzi, jak pan uważa, czy panie… Graliśmy wszyscy troje, kłaniając się znajomym albo oddając znajomym ukłony. Tutaj wszyscy byli znajomi. Usiedliśmy w ogródku. Ładne, gięte metalowe krzesła z poręczami, okrągłe stoliki na podobnych nóżkach. – Ubrudził pan rękę, przepraszam – powiedziała Sherry, kiedy dosuwałem jej krzesło. – Kupa – dodała, w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. – Ptasia, na poręczy. Poszedłem umyć ręce. I tak bym poszedł, bez tego ponaglania. Kelnerka. Kawa i popielniczka przede mną, kawa i kieliszek białego wina przed Agnieszką, kawa i spory kawałek szarlotki przed Sherry. – Czy panie pozwolą, że zapalę – rozbawione spojrzenie obu. Być może przesadziłem z teatrem. Moja lewa ręka na stoliku i palce Sherry przypadkowo dotykające co chwila moich palców. Agnieszka wyławiała coś z kieliszka. – Tam nic nie ma – półgłos Sherry. – Cicho, głupia – szept Agnieszki. Śmiech, bardziej śmieszek. Przyglądano się nam z sympatią. – Napisał pan niemożliwą książkę o miłości – Sherry napoczynała szarlotkę. Nie patrzyła na mnie. – Nie – zastanowiłem się. – Napisałem książkę o niemożliwej miłości. Teraz na mnie spojrzała. – Taka miłość jest możliwa, tylko nie jest możliwe jej opisanie. – A to dlaczego? – zapytałem, może trochę za szybko. Sherry przyglądała mi się z uśmiechem. Takim trochę zamyślonym. Brązowym, cudnie brązowym. – Bo taka miłość jest nieopisywalna. Cisza. Nic nie było słychać. – Ale prawie się panu udało – alt Sherry w kompletnie pustym kościele. Raczej szept. – Robert, przesłodziłeś po prostu – Agnieszka przywołała dźwięki. Gdzieś szczekał jakiś pies. I jechało jakieś auto. Sherry otworzyła usta. Zamknęła. Chwila zastanowienia. Uśmiech, raczej uśmieszek. Decyzja. – Czy wyobraża pan sobie orgazm u kobiety w trakcie pocałunku? Agnieszka rozejrzała się, trochę nerwowo. Nikt nie zwracał na nas szczególnej uwagi. Patrzyłem na Sherry, a ona uśmiechała się nadal. Patrzyłem na Sherry. Przechyliła głowę na ramię i wyprostowała ją. Jednym, płynnym ruchem. Jakby przytuliła się na chwilę do samej siebie. – Próbowałem – mruknąłem. – Ten monolog… – Dlatego prawie – odpowiedziała. Znowu dotknęła moich palców. Cisza. Znów nic nie było słychać. – Nie – głos Sherry. – Źle to panu wyjaśniłam. Nie, nie w trakcie. Z powodu. Tak naprawdę nikt się jeszcze z nikim nie kochał. To się nazywa… – Lena! – ostrzegawczy ton Agnieszki. – Inne czynności seksualne – dokończyła, bardziej poruszając ustami, niż mówiąc. Zmrużone z bezgłośnego śmiechu oczy. Co tu się działo? – Prawie się panu udało – powtórzyła, teraz już głośno i wyciągnęła z torebki „Konające zwierzę”. Otworzyła. – „Bo tylko w akcie seksualnym wszystko, co nas w życiu mierzi, i wszystko, co nam przynosi życiowe klęski, zostaje w sposób czysty – cóż, że tylko na chwilę? – skwitowane zemstą”. Czy uważa pan, że jest to trafne? Nie brakuje tu czegoś? Patrzyłem na Sherry i słuchałem własnego głosu. – Tak, brakuje. Tej drugiej osoby. Ale to jest: kogoś. Jeżeli: czegoś, to nie brakuje nic. Teraz to Sherry na mnie patrzyła. – Akt seksualny jest zajęciem dla dwóch osób. Co najmniej. Dwie osoby zmawiające się w celu dokonania zemsty? Będziemy się pieprzyć, bo nam nie wyszło gdzie indziej? Jeżeli już, to nie zemsty, a zapomnienia. Ale nie zapomnienia o czymś, a zapomnienia się, siebie, zapomnienia nawet o sobie, tak jak w pańskiej powieści. Ale wtedy skwitowane nie zemstą, a skwitowane zlekceważeniem – roześmiała się. – Chyba, że Roth ma na myśli onanizm. – Nie rozumiem – powiedziała Agnieszka. Miała na sobie ładną bluzeczkę. I bardzo ładne piersi pod nią, takie odnosiłem wrażenie. Poza tym, też nie rozumiałem. – Pojedyncza intencja może sobie być, jaka chce, a intencja dwóch osób już nie – Sherry rozejrzała się. – Cały czas mówimy o jakimś tam uczuciu, a nie o pieprzeniu się z powodu. Robieniu sobie dobrze – podała mi książkę jednym, płynnym ruchem, minimalnie angażując tułów. Taka niewielka fala. – Dalej jest o śmierci. O rozpadzie osobowości też, czyli właściwie o tym samym. Nawet jeśli pan czytał, niech pan zajrzy jeszcze raz. Może będzie okazja. Schowałem książkę. Sherry wstała. – Seks i zemsta funkcjonują razem tylko w jeden sposób. Najpierw się kochać, a potem nie. Nie dać. Powiedzieć: nie, a jeszcze lepiej powiedzieć nie i wyszydzić. Żeby to drugie zdechło. Z poniżenia i głodu – odetchnęła głęboko. – Idę obierać ziemniaki. Miło było pana poznać. [...] SŁODKO-GORZKA SHERRYPowieść Jerzego Alskiego, trzecia w jego dorobku pisarskim, stanowiąca kontynuację napisanych przez niego wcześniej powieści „Za dużo miłości” i „Prezent”, wydana nakładem Biblioteki Pegaza Lubuskiego, na pierwszy rzut oka może zniechęcać. [...] Ekspozycja zarysowuje niewyszukane realia typowego romansu starzejącego się pisarza z uwikłaną w małżeńskie i małomiasteczkowe konteksty długonogą pięknością o granatowych włosach, której czaru przydaje rozszczebiotana córeczka. Bohater, mimo że kryzys wieku średniego dawno ma za sobą, pozostaje wciąż nieodporny na „koronkowe majteczki koloru dojrzałej borówki i niewielki tatuaż wysoko, na lewym udzie...”. Przypadkowe spotkanie postaci, mające wyraźne znamiona porażającej epifanii, implikuje szereg zdarzeń, które momentami zbliżają powieść Alskiego do gatunku komedii sensacyjnej... Ale pomimo tych świetnie skonstruowanych scen, nie można stwierdzić, że powieść adresowana jest do amatorów lekkiej rozrywki. Parafrazując słowa bohatera, zapewne alter ego autora, potwierdzam konstatację: nie jest to Harlequin, ale jest, nie jest to kryminał, ale jest. [...] Ten „starzejący się księgarz, trochę pisarz, były krytyk” ze zdumieniem odkrywa, że opisana w jego powieści postać istnieje naprawdę. To właśnie tytułowa Sherry, uosobienie przeczuwanego ideału... Spotkanie z nią budzi w bohaterze pragnienie bliskości, przynależności, a nawet uwicia gniazda. Powieść, którą napisał, w zamierzeniu mająca być „ładna, dobra do czytania, a jeśli się uda, to i niegłupia” zaczyna interferować z życiem, świat powieściowy i rzeczywisty nakładają się na siebie: „wymyśliłem pewien świat, a potem okazało się, że ten świat już istnieje. Że nie musiałem go wymyślać, bo on jest”. Rzeczywistość istniejąca – ze zdumieniem spostrzega narrator – okazała się intensywniejsza od opisanej. Nie sposób, mówiąc o powieści Alskiego, nie odnieść się do jej kompozycji - kunsztownej, szkatułkowej, stanowiącej niekwestionowany, obok języka, jej walor. Tak pomyślana konstrukcja odsłania niewątpliwie ścisły umysł autora. I wreszcie język – zdradzający ogromną sprawność i wrażliwość. Zarówno w partiach narracyjnych, jak i w dialogach zaobserwować możemy wirtuozerskie, poetyckie konstrukcje, jak i eliptyczne przejścia, krótkie, filmowe ujęcia (świetny materiał na scenariusz). Celność i precyzja bez zakłóceń koegzystują z dyskursywnym stylem wywodu naukowego czy subtelnym, zniuansowanym językiem, którym posługuje się pisarz, tworząc sugestywne obrazy zbliżeń, nieostre, rozmyte, bez trywializujących puent. Konkludując, zaryzykuję stwierdzenie, że siła powieści Alskiego tkwi właśnie w tej niejednoznaczności, umiejętnym poruszaniu się po różnych stylistykach, konwencjach, tradycjach, grze kontrastów, w której bezkonfliktowo spotykają się charakterystyczny dla współczesności banalny mikrostyl esemesów i swobodny, nawiązujący do najlepszej tradycji styl filozoficznego dyskursu.Anna Dominiak „Pegaz Lubuski” 2014, nr 2 (57) MAGRODDEN „Mając trzydzieści sześć lat doszedłem do wniosku, że mógłbym zostać bogiem” – to pierwsze zdanie powieści jest nie tyle prowokacją, co zapowiedzią projekcji wystarczająco „bezczelnej inteligencji” tytułowego bohatera-narratora, żeby bez zwłoki dotrzeć do ostatniej kropki. Wszak Christopher Magrodden obdarzony jest dwoistą, aczkolwiek spójną inteligencją; jako oficer służb specjalnych jest sprytny, przebiegły i bezwzględny; jako pisarz (autor przynajmniej jednej powieści) manifestacyjnie analizuje i syntetyzuje (sic!) całą wiedzę, którą ugruntował w najlepszych uniwersytetach. Rdzenny arystokrata, co powoduje, że nie motywują go jakiekolwiek kompleksy społeczne, łączy „praktykę” zabijania z teoretycznymi wywodami – w efekcie z tego mariażu powstaje historiozoficzna „mapa drogowa” mniejszych i większych eksterminacji. Akcja powieści jest niejako pretekstem (wystarczająco sensacyjnym) do wyartykułowania wyczerpującego eseju o transgresjach pojęciowych oscylujących między realizmem a racjonalizmem. Magrodden „eksperymentuje z własną wyobraźnią bez ograniczeń” – jak sam komunikuje. Intelektualnym ekstraktem „spekulacji” angielskiego kapitana jest przeświadczenie (w które chce się wierzyć), że losy świata, który od początku swego istnienia jest „na muszce” nieujawniających się spiskowców, nie zależą od transparentnych przywódców, lecz od sprytu i inteligencji drugiego planu. W powieści Alskiego czuć posmak „Możliwości wyspy” Houellebecqa (z elohimicką „ideą” ludzkiego klonowania), pojawia się atmosfera z „Empire V” Pielewina (z teorią wampirycznego spisku „krwiożerczego establishmentu”). Gatunkowo łączy te powieści (z uszanowaniem proporcji) eseistyczny żywioł narracji pozaprzedstawieniowej – z odesłaniem do doświadczeń Hochhutha. Jednak przede wszystkim powieść Alskiego urzeka precyzją szczegółów „agenturalnej roboty”, z całym sztafażem zwyczajowych zachowań, ponadto tempo, „wielowystrzałowy język”, przenoszenie akcji w różne części świata, ale zawsze o symptomatycznym znaczeniu. Jednak najistotniejsze„akcje” dzieją się w głowie Christophera Magroddena. On zabija, myśląc. Dwa niebezpieczeństwa w jednym. Czy to jest realne? Być może tylko racjonalne? Czesław Markiewicz „Pegaz Lubuski” 2018, nr 2 (73) MAGRODDEN(fragment powieści)[...] – Obsługujesz stację rozrządową przed mostem – skupiłem spojrzenie na Nataszy. – Most jest zaminowany, o czym zostałaś zawiadomiona i sprawdziłaś to osobiście. Nie byłaś w stanie rozłączyć ładunków i wiesz, że one mają wybuchnąć, kiedy przez most będzie jechał rejsowy pociąg. Nie masz czasu, aby sprowadzić kogoś do rozbrojenia ładunków. Do mostu zbliża się pociąg pasażerski. Naprzeciwko, drugim torem jedzie drezyna z robotnikami kolejowymi. Są to twoi znajomi, ludzie mieszkający w okolicy. Pociągiem rejsowym jedzie kilkaset osób, drezyną kilku. Jeżeli przestawisz zwrotnicę, drezyna wjedzie na tor, którym z naprzeciwka jedzie pociąg pasażerski. Ani z drezyną nie masz łączności, ani z pociągiem. Ocalisz ludzi w pociągu, jeśli skierujesz drezynę pod jego koła, bo on się wówczas zatrzyma przed mostem. Ludzie zginą, bo pociąg drezynę zmiażdży. Ale zatrzyma się. Co zrobisz? – Przełożę zwrotnicę. – Widzisz te ludzkie szczątki, rozrzucone po nasypie? Kadłuby bez nóg, rozprute brzuchy? Walające się kończyny? Czujesz smród krwi? Idziesz do domu, a ludzie krzyczą: morderczyni! Będziesz umiała z tym żyć? Można to podkręcić: drezyną jedzie twój syn. Co zrobisz? – Wszystkie dzieci są nasze. – Masz dzieci? – Mam córeczkę. – Poświęciłabyś ją? Milczenie. – No, dalejże! – podniosłem głos. – Naciśnij ten przycisk. Twoja córka rozkawałkowana pod lokomotywą pociągu kolei transsyberyjskiej! Rozjazd się przekłada, a ty liczysz minuty do jej śmieci pod kołami pociągu. Jeszcze piętnaście sekund i zabijesz… Oberwałem pięścią w twarz. Natasza rozpłakała się. Biła dobrze, to poczułem. Czasami myślałem, że jestem już na takie zdarzenia znieczulony. – Jesteś potworem, Kris! Jesteś potworem! – Nie, ja tylko racjonalizuję emocje. To, że coś jest trudne, nie oznacza, że nie wymaga decyzji. Za chwilę ci ludzie zginą. Siedziałem spokojnie i czekałem. – Dobrze – powiedziała Natasza. Otarła twarz. – Nie wiem, co bym zrobiła. Poddaję się. Nie umiem podjąć decyzji. Ale to nie znaczy, że wygrałeś. Może istnieje inne rozwiązanie. Jedźmy. [...] 20EKOSYSTEM(fragment powieści)Dwa dni później, po trzeciej stała na przystanku, kilka osób obok. Panamera zahamowała ściśle przed nią, szyba zjechała w dół, zobaczyła Roberta. – Podwieźć? – Tak. – Wsiadła z determinacją, żeby dowiedzieć się wreszcie, o co temu facetowi chodzi poza tym, że chce ją przelecieć. Tego chciał, jak wszyscy, ale czego jeszcze? Bo czegoś jeszcze chciał i to czuła wyraźnie. – Na Felczaka, do przedszkola. Pokażę. – Domknęła drzwi i popatrzyła na niego. – Panie docencie? – Robert – mruknął. – Mów mi: „Robert”. W ten sposób unikniemy kłopotów. – Chyba je zaczniemy. – Roześmiała się cicho. Zapięła pas. Panamera ruszyła, aż ją wgniotło w siedzenie. – Robert… – Spojrzała na niego. – Ja wiem, co to facet. Nie musisz zaczynać od zera. Roześmiał się i zwolnił. W trakcie jazdy Robert popatrywał kątem oka na Helenę i myślał. Włosy koloru jasnej czerwieni, upięte z obu stron, sięgające ramion. Oczy duże, niebieskawe, może szmaragdowe, minimalnie zadarty nosek, chrapki różowe, delikatnie poruszające się w rytm oddechu. Wargi… już on by je wylizał. Parę razy. I sprawdził, co jest głębiej. Jak ona tam smakuje. Helena. Cholera jasna. Helena stłumiła chichot. Długa szyja. Biust nie za duży, ale o szerokiej podstawie i wysoko osadzony. Chociaż teraz to nigdy nie wiadomo – zadumał się. Nie takie sztuczki można pushupem zrobić. Zero brzuszka, wąskie biodra, pupa… Nie wiedział, ale wyobraźni miał aż nadto. Mała, zgrabna, okrągła – z pewnością. Nogi szczupłe i długie. Kolana? Ta kiecka trochę za długa. Po co jej taka długa kiecka? – Tutaj. Parking jest po przeciwnej stronie, pod drzewami. – Helena poruszyła się, odwróciła do niego, lewą rękę oparła o zagłówek. – Robert, ty tak zawsze? – Co, zawsze? Roześmiała się. – A co robiłeś po drodze? To zabawne patrzeć, jak facet w wyobraźni… – Roześmiała się znowu. – Jezu, hamuj się trochę. Że mam opinię? Tobie akurat może być cholernie trudno. Poczekasz na nas? Przedstawię ci Melę. Uśmiechnął się, zmrużył oczy. – Poczekam. Wiesz, ja jestem rozpieszczony. – Takie to delikatesy, jak… – Nie dokończyła i trzasnęła drzwiami. Robert zaczął się głośno śmiać. Nie obejrzała się, ale musiała go słyszeć, bo szyba była opuszczona.BARWNY ŚWIAT MIŁOŚCI I ŚMIERCI W EKOSYSTEMIE– Czytała pani Greya?– Tak. – Jest banalny. Świat jest daleko barwniejszy. Cytat nawiązuje do niezwykle popularnego cyklu książek E.L. James, rozpoczęty przez „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Ale bohater „Ekosystemu” twierdzi, że przypadki Greya są wprost ubogie w porównaniu z tym, co niesie życie. I pokazuje. A oto główni bohaterowie powieści: Robert, blisko sześćdziesięciolatek, jest docentem medycyny, ale zajmuje się biochemią, przeprowadza badania nad bakeriofogami, czyli wirusami atakującymi inne bakterie. Helena, lekko po trzydziestce, jego laborantka, piękna i ogromnie erotyczna. Filip - lekko przed trzydziestką syn Roberta z pierwszego małżeństwa. Karolina - dziewczyna, wkrótce żona Filipa, w tym samym co on wieku. U Greya w grę wchodziły dwie osoby. Tu cztery, co bardzo wzbogaca konfiguracje i wzajemne relacje. Ale tu, w odróżnieniu od E.L. James, Jerzy Alski wyposaża swoich bohaterów w często się zmieniające uczucia, zazwyczaj krańcowe. Jedno jest tylko niezmienne: Robert ogromnie kocha Helenę, co powtarza jej na każdej stronie przynajmniej raz (statystycznie na pewno). Rozmaite układy międzyludzkie autor odnosi do klasyki literackiej, do mitologii, do wzorców utrwalonych kulturze, tyle że podlewa gęstym erotycznym sosem. Pięknym sosem, bo opisy scen erotycznych są, że ha, ha..., a wachlarz pomysłów ma chyba nieograniczony. Tę skomplikowaną miłosno-erotyczną historię autor powiązał z aferą naukowo-kryminalną. Nasz bohater Robert trafia na taki bakteriofag, który całkowicie niszczy życie. Najpierw z nieznanych bliżej przyczyn umiera dwoje pobocznych bohaterów, a potem ten okropny wirus dotyka samego naukowca. I jeszcze okazuje się, że nosicielką wirusa jest nie kto inny tylko Helena, która go rozsiewa na lewo i prawo, tyle że nie wszyscy są podatni i od razu nie umierają. Potem zaczyna się walka o ten bakteriofag. Naukowcy robią wszystko, aby zatrzeć jego istnienie, a przede wszystkim sposób pozyskania takiego zestawu bakterii. Ale też od razu są ci, którzy za wszelką cenę chcą go zdobyć, bo taka wiedza oznacza władzę nad światem. No, no, no... Napięcie rośnie. Jerzy Alski jest autorem (z tą) ośmiu powieści, w których głównymi bohaterami są dojrzały i zasobny pan oraz zdecydowanie młodsza pani w pełnym rozkwicie. W każdej autor mocno się skłania ku powieści erotycznej, która - jak donoszą sprzedawcy - cieszy się ostatnio ogromną popularnością. Przygodom bohaterów Jerzy Alski zawsze stara się dodać szersze tło, czasami - jak w „Trzecim oku” lub „Magroddenie” - nawet przykrywające miłosny wątek. Tu bardzo dążył do wyważenia proporcji, ale tak rozbudował czworokąt, że to on zdominował całość. Mam nadzieję, że czytelniczki (bo to dla nich książka) to zaakceptują. Na stronie trzeciej, jeszcze przed rozpoczęciem narracji autor zamieścił definicję słowa ekosystem. Wg Wikipedii to „określenie stosowane w odniesieniu do dowolnego układu składającego się z elementów żywych lub nieożywionych pozostających ze sobą w rozmaitych relacjach”. Tymczasem w potocznym użyciu wszystkie złożenia z „eko” kojarzą się ze zdrową żywnością lub segregacją śmieci. Dlatego nie podoba mi się tytuł książki. Nie zachęca do jej przeczytania także okładka z kawałkiem rozbitego samochodu i liśćmi kaktusa. A reklamowy tekst zamieszczony na tylnej okładce jest za długi i nie trafia w najważniejsze punkty opowieści. Krystyna Kamińska „Pegaz Lubuski” 2019, nr 4 (79) |